Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
II.

Następnego ranka Klotylda obudziła się już o szóstej rano. Udała się na spoczynek, nie pogodziwszy się z Pascalem. Oboje boczyli się przez cały wieczór. To też teraz pierwszem uczuciem, którego doznała, był niesmak, jakiś smutek niewytłomaczony, bezpośrednia potrzeba pogodzenia się, by odepchnąć od siebie wszelkie wyrzuty, tak jej ciężące na sercu.
Żywym ruchem wyskoczywszy z łóżka, pobiegła otworzyć okiennice u obu okien.
Słońce, które już dosyć wysoko weszło na horyzont, zalało pokój dwoma potokami roztopionego złota. Do tej sypialni, tchnącej świeżym powiewem młodości, poranek jasny wnosił ożywczy uśmiech wesołości.
Klotylda, powróciwszy do łóżka, usiadła przez chwilę na krańcu materaców i pogrążyła się w zadumie, ubrana jedynie w koszulę zwyczajną, nadającą jej pozornie jeszcze więcej wiotkości, odsłaniającą nogi długie a delikatne, pierś wydatną i silną, szyję okrągłą i również okrągły karczek, ręce utoczone i zwinne; wszystko zaś, zarówno kark jak i ramiona zachwycające, połyskiwały białością mleka, blaskiem jedwabiu białego, były niesłychanie miłe i pełne czaru.
Przed laty, w okresie tak zabójczym dla piękności dziewcząt, między dwunastym rokiem i ośmnastym, wydawała się ona wszystkim zbyt wielką, zbyt wyrośniętą i niezgrabną; wówczas to niby chłopiec łaziła po drzewach. Dopiero potem, zwolna z owego bezpłciowego