Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niepokoją się, nie widząc mnie z powrotem... Do zobaczenia w niedzielę!
I wyszła zupełnie swobodna, uśmiechnąwszy się poprzednio na pożegnanie do syna, który przez cały czas milczał, pragnąc zachować winny szacunek dla matki. Oddawna już postępował w sposób podobny, by uniknąć wszelkich wyjaśnień, bezwarunkowo przykrych dla stron obu. Takiej zaś przykrości nie życzył ani matce ani sobie. Znał bowiem matkę doskonale i przebaczał jej wszystkie błędy, powodowany tolerancyą uczonego, który umie rozróżniać wpływ dziedziczności, otoczenia, wypadków postronnych, a niespodziewanych. Czyż zresztą nie była jego matką? Ten wzgląd wystarczył, mimo wszelkie odkrycia bowiem strasznych tajemnic rodzinnych, zachował zawsze bardzo wiele miłości dla najbliższych.
Jak tylko przecież matka wyszła, wybuchnął gniewem, obwiniając Klotyldę. Odwróciwszy oczy od Martyny, utkwił je w młodej panience, która bynajmniej nie unikała jego wzroku, przeciwnie śmiało wytrzymywała te spojrzenia, niejako wyłącznie na siebie samą przyjmując odpowiedzialność za całe zajście.
— To ty! to ty! — wyrzekł nareszcie.
Złapał ją za rękę i ścisnął tak silnie, że aż krzyknęła. Pomimo to przecież nie zaprzestała ani na chwilę patrzyć mu prosto w oczy, nie ustępując bynajmniej, jeno opierając się całą siłą woli nieugiętej, całą siłą myśli, całą sobą.
Wiotka, szczupła, ubrana w czarną bluzę, była piękną i podniecającą; cała jej postać — postać młodej,