Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

świeżej blondynki — jej czoło proste, jej nos, delikatnie zakrojony, jej podbródek, zdradzający wolę silną, nabierały świeżego wdzięku w owem podnieceniu buntów niczem.
— I to ty, którą wychowałem, która jesteś moją uczennicą, moją przyjaciółką, sobowtórem mej myśli, odbiciem cząsteczki mojego mózgu i mojego serca: Ach! tak, powinienem był zachować cię wyłącznie dla siebie; powinienem był nie pozwolić, byś oddała najlepszą cząstkę siebie samej twemu tam Bogu!
— Och! niech pan nie bluźni! — zakrzyczała Martyna, która właśnie podeszła ku doktorowi, by odciągnąć na siebie część jego gniewu.
Lecz ten ostatni nawet jej nie zauważył. Dla niego w chwili niniejszej istniała tylko Klotylda. Zmienił się niejako, uniesiony takim gniewem namiętnym. Piękne jego oblicze, acz okolone włosami siwemi i brodą siwą, nabrało odblasku młodości, a zarazem zdradzało nieprzebrane skarby miłości, boleśnie dotkniętej i kipiącej oburzeniem. Jeszcze przez chwilę spoglądali na siebie w taki sposób, nie ustępując wzajemnie i patrząc oko w oko.
— To ty! to ty! — powtórzył głosem drżącym.
— Tak, ja!.. Dlaczegóż, mistrzu, nie miałabym ci miłością odpłacać za miłość? Dlaczegóż nie powinnam troszczyć się o twoje ocalenie, jeśli według mojego zdania znajdujesz się w niebezpieczeństwie? Ty przecież lękasz się, w jaki sposób ja myślę; ty przecież pragnął byś mię zmusić, abym myślała tak, jak ty!