Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błogosławieństwa niebios się spełniły!.. Nie słyszałem nigdy o nikim szczęśliwszym od niego!..
Klotylda, milcząc, cierpiała bardzo nad tą ironią Pascala, w której tyle odgadywała boleści. Ona, która zwykle broniła p. Bellombre, uczuła się zmuszoną zaprotestować przeciw temu. Łzy napełniły jej oczy i odpowiedziała poprostu półgłosem, prawie niedosłyszanym:
— Tak, ale nie jest kochany.
Te wyrazy w jednej chwili powściągnęły bolesną tę scenę. Pascal, jakby zawadziwszy o coś, obejrzał się i popatrzył na nią. Nagłe rozczulenie i jemu łzy do oczu sprowadziło i oddalił się, aby nie płakać.
Jasne dni mijały wśród tych z kolei dobrych i złych godzin. Siły wracały wprawdzie, ale bardzo powoli, i jego do rozpaczy doprowadzało to głównie, że nie może się wziąć na nowo do pracy. Próbował czasami, ale po kilku chwilach, cały w potach, rzucać musiał książkę i pióro. Gdyby się był upierał, byłby z pewnością zemdlał. Dopóty, dopóki nie będzie chciał pracować, rekonwalescencya będzie się wlokła powoli. Jednakże na nowo interesować go zaczęły jego dawne badania, odczytywał ostatnie kartki, jakie napisał, i z tem rozbudzeniem się w nim dawnej istoty uczonego, ukazywać się zaczęły na nowo dawne niepokoje. Na chwilę zapadł w taką jakąś bezwładność umysłową, że dom cały przestał istnieć dla niego: możnaby go było zetrzeć na proch, wszystko mu zabrać, wszystko zniszczyć, a nie miałby nawet pojęcia o klęsce. Teraz znowu zaczął się bać zasadzek i walk, co chwila macał się po kieszeniach, aby się przekonać czy mu klucza od szafy nie skradziono.