pozostał na mojej opiece... Ach!.. ta zwierzęcość... wszystko, co się wlecze, i wszystko, co jęczy poniżej człowieka!.. jakże wiele miejsca pozostawićby na to trzeba w historyi życia, jak wiele sympatyj serdecznych!..
Był to ostatni krzyk, w którym Pascal wyrzucił i ujawnił całą. podniosłą czułość swoją dla istoty żyjącej. Sam się własnemi słowami roznamiętnił i doszedł do tego wyznania wiary swojej, wiary w nieprzerwaną i zwycięską pracę natury żyjącej. I Klotylda, która dotychczas nie rzekła ani słowa, blada i jakby wylękła tą powodzią taktów, które na nią spadały, otworzyła nareszcie usta i zapytała:
— A cóż ja jestem, mistrzu, w tem wszystkiem?..
Położyła palec na tej ćwiartce drzewa genealogicznego, na której widziała swoje imię wypisane. W całej tej litanii on zawsze ćwiartkę tę omijał. Teraz ona nalegać zaczęła.
— Tak, ja... cóż ja jestem?.. Dlaczego nie przeczytałeś mi moich akt własnych?..
Na chwilę zamilkł, jakby zdziwiony tem pytaniem.
— Dlaczego?.. dla niczego!.. Ale, to prawda, nie potrzebuję nic ukrywać przed tobą... Widzisz, co tu jest napisane: „Klotylda, urodzona w r. 1867. Przewaga po stronie matki. Dziedziczność wsteczna z moralnym i fizycznym wpływem dziadka z linii macierzyńskiej...“ Cóż może być jaśniejszego. Matka twoja zwyciężyła w tobie. Masz jej dobry apetyt, masz wiele także z jej zalotności, z jej uległości i z jej pewnego niedbalstwa i lenistwa... Tak, jesteś tak samo, jak ona, bardzo kobietą... sama nie wiedząc o tem — chcę przez to powiedzieć, że tak
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/188
Wygląd
Ta strona została przepisana.