Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc, dzieciaka niegodziwy, chodźmy spać! Powiesz mi o wszystkiem jutro.
Lecz ta ani nie myślała nawet ruszać się z miejsca; Pascal zaś prosił ją i prosił z dziesięć razy, by zechciała powrócić; wszystko daremnie, gdyż Klotylda leżała jak martwa. Ostatecznie zatem on sam przy niej usiadł, na trawie spalonej, czując wybornie pod sobą powolne ostyganie bruku.
— Krótko mówiąc, moja droga, nie możesz nocować pod gołem niebem... Zresztą odpowiadaj przynajmniej na moje pytania. Co tutaj porabiasz?
— Patrzę.
I jej wielkie oczy nieruchome, rozszerzone i uporczywie utkwione w jeden punkt, jej spojrzenia zdawały się biedź bardzo wysoko aż ku gwiazdom. Utonęła niepodzielnie w owej nieskończoności czystej tego letniego słońca, w pośrodku gwiazd.
— Och! mistrzu — podjęła głosem łagodnym, równym. niezałamującym się ani na chwilę — jak ta twoja wiedza jest skromną i ograniczoną w porównaniu z tem, co jest bezwątpienia tam w górze... Tak jest, nie odpowiadałam dlatego, ponieważ właśnie o tobie myślałam z wielką, ciężką troską... Nie sądź atoli, że się gniewam na ciebie.
I taki dreszcz czułości wstrząsnął jej głosem, iż Pascal czuł się mocno wzruszonym. Wyciągnął się tedy u jej boku, również twarzą do góry. Ich łokcie się stykały. Zaczęli mówić.
Obawiam się niesłychanie, moja pieszczoto, że te zmartwienia nie opierają się na podstawie słusznej... Myślisz o mnie i martwisz się. Dlaczego jednak?