Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sztynowego od leżenia w gnoju. Z ryjem naprzód podanym, tocząc się na łapach, wpadła pomiędzy drób, dzięki czemu Dezyderya mogła się wymknąć i pobiedz oddać królikowi to trochę zielska, co go udało się jej ocalić. Gdy powróciła, było już spokojnie. Gęsi kołysały mięko szyje, głupie, ciche; indyki i kaczki odchodziły sobie po pod marami, ostrożnie rozstawiając nogi aż od uda, jakby były kalekie; kury szczebiotały z cicha, dziobąc niewidzialne ziarno w twardej ziemi stajni; Świnia zaś, koza, duża krowa, jakby sen je zwolna ogarniał, mrugały powiekami. Na dworze zaczynał padać deszcz ulewny.
— Ot tak, ulewa — rzekła Dezyderya — siadając na słomie, wstrząsając się lekko. Najlepiej będzie jak tu zostaniecie, kochaneczki, jeżeli nie chcecie zmoknąć.
Zwróciła się do Albiny, dodając:
— Jaką gapiowatą minę mają, co? One budzą się tylko do jedzenia, te zwierzęta.
Albina była ciągle milczącą. Śmiechy tej ładnej dziewczyny, szamoczącej się wpośród tych szyj żarłocznych, tych dziobów chciwych, co ją łaskotały, całowały, zdawały się chcieć jeść jej ciało, uczyniły ją jeszcze bledszą. Tyle wesołości, tyle zdrowia, tyle życia, do rozpaczy ją przywodziło. Zaciskała swe zgorączkowane ramiona, próżnię cisnąc do swych piersi, usychających w opuszczeniu.