Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potem cały szereg kur, które potrącały się, właziły sobie na karki, płynęły wreszcie niby fala pierza. Za kurami przyszły gołębie, kaczki, gęsi, wreszcie indyki. Dezyderya zatopiona, zagubiona wpośród tej żyjącej fali, śmiała się, powtarzając:
— To tak zawsze, ile razy przyniosę zielska z cmentarza. Pozabijałyby się, żeby choć trochę dostać. To zielsko musi mieć jakiś smak...
I broniła się, podnosząc do góry ostatnie garście, by je uratować przed temi żarłocznemi dziobami podnoszącemi się ku niej, powtarzając, że trzeba zostawić trochę dla królików, że się pogniewa, że wszystkie pójdą na suchy chleb. Ale miękła. Gęsi ciągnęły ją za końce fartucha, tak mocno, iż mało nie padała. Kaczki dziobały jej stopy. Dwa gołębie na głowę jej wleciały. Kury siadały aż na jej ramionach. Była to zajadłość zwierząt czujących żer, tęgie, krwiste maki i soczyste jaskry, gdzie było trochę życia umarłych. Zanadto się śmiała, czuła, iż już, już się pośliźnie i puści ostatnie dwie garści, kiedy straszne mruczenie rozsiało postrach dokoła niej.
— To ty, grubasie — rzekła zachwycona. — Zjedz je. Uwolnij mnie.
Weszła świnia. Nie było to już prosię, różowe jak świeżo pomalowana zabawka, z ogonkiem z tyłu podobnym do kawałka szpagatu; ale duża świnia, okrągła, z grzbietem pokrytym ostrym jedwabiem, śniącym od tłuszczu. Brzuch miała koloru bur-