Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wydając gwizd swój smutny i słodki. Wtem przyszło jej znowu na myśl, że ukrył się może w jamie skalnej, która mu czasem służyła za schronienie, kiedy go deszcz złapał w lesie. Pieczara była pusta... Po co go szukać?!... Nie znajdzie go! Lecz żądza odszukania narzeczonego poczynała ją coraz mocniej roznamiętniać, przyspieszyła kroku. Przyszło jej znów do głowy, że mógł się wedrzeć na drzewo. Od tej chwili szła z oczyma podniesionemi w górę, wołając Dominika po imieniu co kilka kroków, by zwrócić jego uwagę. Kukułki jej odpowiadały a szmer, przelatujący wśród liści, czynił złudzenie, że Dominik usłyszał ją i zaczyna schodzić z drzewa. Raz nawet wydało się jej, że go widzi, stanęła z tchem zapartym, mając ochotę uciec. Bo i cóż mu powie?... Więc zabierze go stąd po to, by poszedł dać się rozstrzelać?!... Och! nigdy!... Nie wspomni mu nawet o tem. Zaklnie go, aby uciekał, aby nie pozostawał ani chwili dłużej w tej okolicy. Potem jednak myśl o ojcu, który tam czekał, przejęła ją bólem dotkliwym. Upadła na trawę, zalewając się łzami i powtarzając na cały głos:
— Boże mój! Boże!... Po co ja tu przyszłam?!...
Myśl ta doprowadzała ją do szału. I jakby strachem nagłym zdjęta, zerwała się i poczęła biedz, szukając wyjścia z lasu. Trzy razy już zbłądziła i zdawało się jej, że nie trafi do młyna