Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem z tamtej strony granicy — odparł młody człowiek.
Powód ten niezupełnie kapitanowi wystarczył. Mrugnął oczyma i uśmiechnął się znacząco. Oczywiście... przyjemniejsza to rzecz, dotrzymywać placu Franciszce, niż działom, ogniem zionącym.
Dominik jednak, zauważywszy jego uśmiech, pospieszył dorzucić:
— Rodziłem się za granicą, lecz trafiam w jabłko na sto kroków.... Strzelba, z którą poluję, stoi za panem kapitanem....
— Może ci się ona dzisiaj przydać — odparł kapitan krótko.
Ponieważ Franciszka przybliżyła się, trochę drżąca, Dominik, nie zważając na ludzi, zgromadzonych dokoła, ujął i uścisnął w swoich obie jej ręce, które ku niemu wyciągnęła, jakby oddając mu się w opiekę. Kapitan uśmiechnął się znowu przychylnie na ten widok, nie wyrzekł już jednak ani słowa. Usiadł pod studnią i zapatrzył się w dal, z szablą między kolanami, jak gdyby marzył.
Była godzina dziesiąta. Upał wzmógł się ogromnie. Jakaś ciężka cisza wisiała nad młynem. Żołnierze poczęli zajadać polewkę w cieniu szop, okalających podwórze. Najmniejszy szelest nie dolatywał z wioski, której ludność zabarykadowała tymczasem domy, drzwi i okna. Pies jakiś, pozostawiony na ulicy, począł naraz żałośnie wyć. Z lasu i łąk poblizkich, omdlewających w spiece,