Chwycił jej konia cugle puszczone,
I tak wpół chcącą i wpół niechcącą,
W największym pędzie powiódł w tę stronę,
Kędy zarosłe, jak modra wstęga
Kończyły w dali skraj widnokręga.
∗
∗ ∗ |
Wtem — trzech się konnych z tłumu oddziela.
Widać, że pogoń — bo w ślad za niemi
Pędzą, zaledwie tykając ziemi.
«Patrz!... patrz!... mój ojciec!» krzyknie Demela.
«Nie bój się droga — jeździec odpowie, —
«Odstęp dość znaczny... a słońce nizko...
«I konie dzielne... i krzaki blizko...
«To Bij nieprędko o nas się dowie,
«A jutro... już nas nikt nie rozdzieli!»
Świsnął — i na wschód jak wiatr lecieli.
∗
∗ ∗ |
Jedni i drudzy, mkną stepem chyżo,
Lecz raz rzucony między nich przedział
Nie uległ zmianie. — Ktoby powiedział
Że się do siebie nigdy nie zbliżą!
Wnet, — słońce zaszło, wiatr wiał zachodni,
Coraz to ciemniej, coraz to chłodniej,
Zmierzch padł na stepy, — przez chwilkę jeszcze
Jeźdźcy, jak plamki czernią się w mroku;
I coraz, coraz nikną ze wzroku...
Tylko z pod kopyt trawa szeleszcze.
∗
∗ ∗ |