Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz rozkochana dziewczyna dumną i szczęśliwą była z téj misyi, szczęśliwą podwójnie, gdyż Tadeusz siadywał teraz przy niéj często i długo. Wprawdzie nie mówił nic, a gdy matka wyszła, nie korzystał tak, jak dawniéj, aby dręczyć ją, tyranizować, a potem pociągać ku sobie pozorami dobrego słowa; lecz dla niéj już sama jego obecność wystarczała i była serdecznem zadowoleniem. Nie kierezyę, lecz sto metrów aksamitu wyszyłaby chętnie szychem i krwią swoją, byle przedłużyć tę chwilę obecności Tadeusza przy swym boku.
A jednak pomiędzy tém dwojgiem zapanowała znów atmosfera przymusu i czegoś sztucznego, nienaturalnego, co krępowało usta i wzrok Teci, dławiło ją i głowę, jak pod jarzmem, chylić kazało.
Był to zapewne wzrastający egoizm Tadeusza, który coraz szerzéj rozpościerał swoje skrzydła, dusząc objaw wszelkiego innego istnienia. Tak szerokie miejsce zaczynał zabierać ten człowiek, że obok niego nie było już nawet kąta na cudze myśli i czyny.
W dniu balu od zmroku pozapalał lampy i świece, które, w braku lichtarzy, pozatykał w butelki. Przyszedł z miasta już lekko ufryzowany i obwinął sobie głowę białym fularem z obawy, aby podczas zakładania kostiumu kunsztowne pukle nie rozleciały się i nie rozwinęły.
W ciasnéj przestrzeni pokoiku płonęła ta illuminacya dziwaczna, gorejąc dokoła lusterka, szczotek,