Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jasz, że w ostatniej chwili zgonu rzucam na twoją głowę przekleństwo!
Po tych słowach wybiegła, pędząc lotem strzały w stronę placu Breda.
— Walentyno!... Walentyno!... — wołał Paweł Gérard — posłuchaj mnie!
Nie słyszała, lub też nie chciała słyszeć. Była już zresztą daleko, a jej przyśpieszone kroki tętniały głucho po zmarzniętym gruncie alei.
— Do czarta! — wymruknął mężczyzna w czerwonym kaftaniku, zatrzaskując drzwi z gniewem. — Wołałem, niechciała się wrócić, niech biegnie na zatracenie!
I zakręciwszy klucz w zamku, zasunął rygle. W chwili, gdy kończył tę czynność, cichy szept, coś nakształt skargi rzewliwej, dobiegło jego uszu.
Obrócił się ku małej, drobnej istocie, pozostawionej na ławce przez młodą kobietę.
— Zostawiła mi tego malca... — wyszepnął — tego jeszcze potrzeba było! Ach! ty szalona młodości! jakże nam ciężko przychodzi płacić twe błędy!
Tu wziąwszy dziecię na ręce, przystanął.
— Nie mogę jednak pozwolić umrzeć temu malcowi — dodał po chwili — ani wyrzucić go na ulicę... Byłem głupcem... szalonym... stało się jednak!
Tu podszedłszy w głąb korytarza, zawołał!
— Filipie! Filipie!
Służący, przebudzony nanowo, ukazał się z zaspanemi oczyma.
— Pan mnie wołał?
— Tak... oto dziecię...
— Dziecko... tu u nas... Zkąd, panie?
— Nie pytaj... do ciebie to nie należy... Weź je na noc dzisiejszą i miej o niem staranie. Jutro zaniesiesz je na wieś w swe rodzinne strony i oddasz mamce na wykarmienie.