Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/1154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego pan pytasz mnie o to? — rzekła z niezadowoleniem Melania.
— Ponieważ inaczej spotkanie tutaj byłoby niebezpiecznem dla was obojga.
— Jest więc w Nicei de Nervey? — zawołała młoda kobieta, udając zdziwienie.
— Prawie jakoby w Nicei, ponieważ przebywa w Monaco.
— Jesteś pan tego pownym?
— Jakto, czy jestem pewnym? Widuję go codziennie. Widziałem wczoraj... Gra z piekielną zaciekłością.
— I przegrywa?
— Bynajmniej... Przeciwnie, wygrywa... wygrywa, powiadam pani, szalone sumy pieniędzy. Szczęście mu sprzyja. Jeśli tak potrwa jeszcze ze dwa tygodnie, odzyska stracony majątek, który zostawi swym spadkobiercom. Staraj się pani być jedną z tychże, jest to dobra rada, jakiej ci udzielam. A teraz śpieszę na obiad z mym przyjacielem, który na mnie oczekuje, za godzinę jadę do Monte-Carlo. Wspaniałą tam dziś wieczorem urządzają zabawę w kasynie; obowiązek mój reporterski nakazuje, bym się tam znajdował. Źle pani zrobiłaś, zerwawszy z Jerzym właśnie w chwili, gdy tak znakomicie poprawiają się jego interesa. To niepraktyczne... Na miejscu pani starałbym się nawiązać te stosunki nanowo. Gdybyś go pani zechciała odwiedzić, mieszka w hotelu Kontynentalnym, na pierwszem piętrze, pod numerem drugim. A może pani sobie życzysz, bym go od ciebie pozdrowił?
— Tylko bez szaleństw... bez głupstw... bardzo proszę — odparła żywo Melania. — Właśnie, nie mów pan mu nic o tem, żeś mnie tu widział w Nicei.
— Ha! jak pani sobie życzysz, tak uczynię. Nie będzie o niczem wiedział. Lecz otóż mój przyjaciel przywołuje mnie gestami. Do widzenia... do szczęśliwego widzenia, moi kochani.
Tu ów reporter zniknął w oka mgnieniu.