Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Raymond i wszyscy cieśle porzucili stół odstępując w około właściciela domu, dwóch policyantów i więźnia.
Piotr Landry, na którego w tej chwili nikt nie zwracał uwagi, zdawał się być bardzo wzruszonym. Twarz jego co sekunda się zmieniała, stawała się raz siną raz szkarłatową. Grube krople potu spływały mu po czole.
— W imię Boga, bądź litościwym panie! — mówił Ravenouillet głosem łzawym — do dziś dnia, aż do tej chwili byłem człowiekiem uczciwym!... Ja już nie zboczę nigdy z drogi honoru jeżeli mieć będziecie litość nademną...
— Może to i prawda co on tam mówi — szepnął właściciel restauracyi — a potem, to taki kłopot włóczenia się po sądach. Jeżeli to po raz pierwszy spełnił kradzież, myślę że już tego więcej nie zrobi!...
— Niech odda nakrycia i niech sobie idzie!
W mgnieniu oka Ravenouillet był na nogach, twarz mu się wypogodziła, chciał dziękować za łaską, ale nie miał na to czasu.
Piotr Landry powziął ostateczne postanowienie.
Dwoma krokami wszedł w grupę, którą tworzyli jego koledzy, i rzekł głosem pewnym, śmiało, bez wahania.
— Milczenie byłoby w tym razie podłością... powinienem był mówić przed chwilą... nie miałem na to dosyć odwagi... teraz chcę naprawić moją winę. Strzeżcie dobrze tego człowieka, nie puszczajcie go!... To niebezpieczny łotr, to jest złodziej z profesyi.
— Kłamiesz nędzniku! — krzyknął Ravenouillet, pieniąc się z wściekłości — kłamiesz!.... a nawet gdybym był złodziejem, zkądbyś to mógł wiedzieć?...