Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zbliżył się do budowniczego i rumieniąc się ze wstydu, szepnął mu do ucha.
— Panie Raymond, czy niebyłbyś łaskaw dać mi pięćdziesiąt franków zaliczenia, które sobie odliczysz przy obliczeniu się ze mną w przyszłą sobotę?...
— Tak! — spytał budowniczy — a więc naprawdę znacie tego łajdaka!?
— Na nieszczęście! znam...
— I myślicie za niego zapłacić?...
— Muszę koniecznie...
— Strzeżcie się Piotrze Landry... Ta znajomość wcale ci nie przynosi zaszczytu. Albo ja jestem kiep, niezdolny sądzić po fizyognomii albo ten jegomość jest łotrem z pod ciemnej gwiazdy...
— Ja to aż nadto dobrze wiem...
— Wierzajcie mi Piotrze Landry, przestańcie się opiekować tym złym człowiekiem. Pozwólcie niech go poprowadzą do kozy, on na nią zasłużył, to będzie sprawiedliwie....
— Jabym sobie tego bardzo życzył, panie Raymond — westchnął cieśla — na nieszczęście jest to niepodobne.
— W takim razie macie pięćdziesiąt franków, pożyczam ci je z całego serca, ale wolałbym je pożyczyć na każdą inną rzecz...
— Dziękuję, panie Raymond... jest to prawdziwa; usługa jaką mi oddajesz w tej chwili.
Ojciec Dyzi wręczył restauratorowi dopiero co odebrane pieniądze.