Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ta muszą osłabiać człowieka, nie ma w tem nic niepokojącego, siły powrócą prędko...
— Kto wie?
— Doktór zapewniał.
— Właśnie o doktorze chciałem z tobą pomówić.
— To bardzo dobry człowiek i zdatny, dużo umie! — wyprowadził cię z wielkiego niebezpieczeństwa.
— Niewątpliwie, bardzo mu jestem wdzięczny za jego starania. Oddaję całą sprawiedliwość jego zasługom. — Ale kiedy się jest już starym tak jak ja, ma się czasami pewne myśli, manje, urojenia jeśli chcesz... więc i mnie się zdaje, że pomimo całej nauki, doktór ten nie leczy mnie tak jakby potrzeba ażebym jak najprędzej mógł stanąć na nogach.
— Mylisz się, stary kolego.
— Być może, ale wlazło mi w głowę, może niesłusznie, że powinienem poradzić się innego lekarza.
— A dlaczegóż by nie? — rzekł Berthaud z uległością... Jeżeli to nie pomoże, z pewnością nie zaszkodzi. Pójdę zaraz sprowadzić drugiego doktora, a nawet jeżeli chcesz sprowadzę trzeciego...
— Kiedy tylko jeden jest doktór na świecie, do którego mam zaufanie... Dawny mój znajomy, niezmiernie uczony człowiek.
— Bardzo dobrze... Jakże się nazywa?
— Doktór Gilbert...
— Daj mi jego adres, pobiegnę zaraz...
— Nie mieszka w Paryżu.
— A gdzież mieszka?
— W Morfontaine...
— Znam Morfontaine... śliczna okolica o dwie mile od Chapelle-en-Serval. Ale to trochę za daleko żeby tam iść po niego... Czy chcesz żebym napisał aby do ciebie przyjechał?...
— Napisać... — rzekł chory. — A która teraz godzina?
— Piąta bez kilku minut — odrzekł Berthaud.
— Na list już dziś zapóźno, nie odszedłby, a chciałbym koniecznie jutro zobaczyć doktora Gilberta...
— W takim razie, nic łatwiejszego jak posłać mu depeszę... odbierze ją jeszcze dziś wieczorem.
— To prawda...
— Powiedz czego chcesz, napiszę i pobiegnę do biura telegraficznego.
— Tak, tak, proszę cię o to.
Berthaud wziął arkusz papieru i pióro.
— Jestem gotów... — rzekł — dyktuj...
Honoryusz znużony rozmową, dyktował słabym głosem:
Doktór Gilbert — Morfontaine — Oise.
Chory pragnie widzieć pana, na ulicy Garancière jutro“.
— Muszę uprzedzić cię ojednej rzeczy... — przerwał Berthaud.
— O czem?
— Zuzanna i ja dostaliśmy wezwanie, aby się stawić jutro o pierwszej popołudniu w Pałacu Sprawiedliwości, do sędziego śledczego, prawdopodobnie w sprawie biednego pana Raula... Wyjdziemy z pałacu, o dwunastej nikogo zatem nie będzie aby drzwi otworzyć, jeżeli doktór nadejdzie.
— Coś napisał?
Chory pragnie widzieć pana na ulicy Garancière, jutro...“
— Dodaj te słowa: „Przed południem. Bardzo pilno“.
— Już jest.
— Podpisz teraz depeszę mojem imieniem: „Honoryusz“ i odnieś do biura telegraficznego.
— Biegnę! Aby tylko przyszedł ten doktór Gilbert...
— Przyjdzie, jestem tego pewny.
— Dobrze się zdarza, że tem samem będziesz miał kogoś przy tobie, podczas gdy Zuzanna i ja będziemy w sądzie. Niepokoiło nas tak samego zostawiać cię.
Po tych słowach Berthaud wyszedł i udał się do biura telegraficznego.
Gilbert jak zwykle samotny w swojej willi w Morfontaine, oczekiwał z gorączkową niecierpliwością wypadków, które według niego z dnia na dzień nastąpić powinny, odnośnie do tego co nazywał Tajemnicą Pontarmé, a jeszcze ze stokroć większą niecierpliwością odpowiedzi od swego przyjaciela Mortimera, bankiera w Nowym Yorku. Myśl o córce nie opuszczała go ani na chwilę.
— Nie należało się spuszczać na nikogo, trzeba było jechać samemu do Ameryki — mówił sobie czasami.
Potem zastanawiając się dochodził do przekonania, że podróż nie wpłynęłaby bynajmniej na przyśpieszenie rezultatu, i że obecność jego konieczną jest we Francyi, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa przyjdzie mu odegrać niedługo czynną rolę.
W chwili kiedy powracamy do Kwadratowego domu, była godzina dziewiąta wieczorem.
Brat ś. p. hrabeigo Maksymiliana tylko co wstał od stołu.
Oparty na poręczy krzesła z roztargnieniem głaskał Agrę i Nella których ostro zakończone mordy spoczywały na jego kolanach.
Nagle odgłos dzwonka u drzwi kraty dał się słysyeć.
Oba charty skoczyły i gwałtownie szczekać poczęły.
— Leżeć! — zawołał doktór.
Psy usłuchały w połowie, zamiast zamilczeć zupełnie, głucho tylko warczały.
— Kto to może być tak późno? — zapytał siebie doktór Gilbert.
Czekał.
Po kilku minutach wszedł Wilhelm i na zapytanie:
— Co się stało? Kto dzwonił?
Odpowiedział:
— Człowiek z biura telegraficznego... Przyniósł dla pana doktora dwie depesze... Oto są... Czeka na pokwitowanie.
Gilbert podpisał pokwitowanie, i ręką drżącą ze wzruszenia wziął dwa telegramy.
— Co zawierają te telegramy? Co w nich wyczytam, szczęśliwe, czy też opłakane nowiny?
Potem przysuwając lampę stojącą na stole, przedarł jedną z dwóch kopert i przebiegł ją oczami.
— Honoryusz chory, i wzywa mnie — poszepnął marszcząc brwi. — Bardzo pilne! A zatem ma coś wa-