Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żnego mi do powiedzenia... Pojadę jutro do Paryża piorwszym pociągiem.
Gilbert odpieczętował drugą kopertę, rzucił na nią okiem i wydał okrzyk radości, i zawołał.
Od Mortimera... Nakoniec!
Czytał:
Lecz bladość śmiertelna twarz jego okrzyła:
Telegram nowojorski zawierał tylko kilka słów:
Honoryna Lefebvre to domu zdrowia, w niebezpieczeństwie życia. Niepodobna wypytywać. Czekam“.

Mortimer“.

Doktór z gniewem zgniótł papier.
— To prawdziwa fatalność — rzekł do siebie głośno. — Ta kobieta, jedyna osoba, która może rzucić jakieś światło na te ciemności które mnie otaczają, w niebezpieczeństwie życia! Ah! powinienem był pojechać! Gdybym tam był przy niej, potrafiłbym przyprowadzić ją do takiego stanu, żeby mogła odpowiadać. Jeżeli umrze zanim odpowie, wszystko stracone! stracone bez ratunku! Nigdy nie dowiem się co się stało z Genowefą!
I ukrywszy twarz w dłoniach płakał, myśląc o swojej córce.
Północ wybiła w chwili kiedy wyrwał się nakoniec z tych bolesnych myśli i rzucił się na łóżko, aby odpocząć cokolwiek.
Sen jednakże nie przybywał na zawołanie.
Na nogach o samym wschodzie słońca, Gilbert wyszedł z psami, aby odetchnąć chłodnem rannem powietrzem i uspokoić wrzącą krew.
Powrócił mniej wzburzony, ubrał się czarno 1 pojechał do Paryża, przybył na ulicę Garancière i przed południem zadzwonił do drzwi pałacu.
Berthaud otworzył, poznał nieznajomego gościa z przed dwóch tygodni i powitał go słowami:
— Jesteś pan doktorem Gilbertem, nieprawdaż?
— Tak jest, odebrałem depeszę od Honoryusza, czy bardzo chory?
— Był bardzo chory, panie... Byliśmy w obawie... lecz niebezpieczeństwo minęło... takie jest przynajmniej zdanie doktora, który go leczył... Czeka na pana z niecierpliwością...
— Proszę mnie do niego zaprowadzić — rzekł mu.
— W tej chwili. Racz pan iść za mną.
Berthaud zaprowadził doktora Gilberta do pokoju chorego.


V.

Sędzia śledczy poprzedniego jeszcze dnia wydał rozkaz, przyprowadzenia do swego gabinetu Raula de Challins na godzinę drugą popołudniu.
Od chwili aresztowania, młody człowiek był trzymany w jaknajściślejszem odosobnieniu.
Obdarzony charakterem energicznym, nie upadł na duchu, jak wielu innych w tem samem położeniu, skazanych na torturę milczenia i samotności; Raul zastanawiał się bez przerwy, szukając rozwiązania tego problematu: — Kto mógł wykraść ciało hrabiego de Vadans i w jakim celu?
Problemat jednak pozostał bez rozwiązania.
Jedna rzecz tylko jasno przedstawiała się oczom Raula, że wszystko składało się aby go potępić.
Czuł ciążące na sobie straszne zarzuty, pojmował, że w oczach osób najmniej uprzedzonych, musiał uchodzić za winnego, ponieważ usprawiedliwienie się było niemożliwem.
— Jestem ofiarą nędzników, którzy wszystko obrachowali i wykombinowali aby mnie zgubić! — mówił do siebie. — Mam jakichś nieubłaganych wrogów, których nie znam. Ale za cóż mnie nienawidzą? Dlaczego chcą posłać mnie na galery, albo na rusztowanie? Nie uczuwam jednakże nienawiści do nikogo! Nigdy nic złego nikomu nie uczyniłem!
Myśli te same z siebie ponure, stawały się bardziej jeszcze gorzkiemi, kiedy więzień myślał o Genowefie...
O Genowefie, pierwszej i jedynej miłości.
O Genowefie, w której złożył wszystkie swoje nadzieje szczęścia i przyszłości.
Co ona powiedziała dowiedziawszy się o jego uwięzieniu? Może wątpiła o jego niewinności?...
Drżała może z przerażenia na myśl oddania choćby na chwilę serca swego mordercy, trucicielowi?...
Kiedy wątpliwości tej natury opanowywały jego umysł, Raul uczuwał zawrót głowy, i oarniające go zniechęcenie.
Godziny mijały jednakże, dni upływały za dniami z przerażającą powolnością.
Nareszcie drzwi celi otwarły się.
Wzywano pana de Challins.
Pomiędzy dwoma strażnikami wszedł do gabinetu sędziego śledczego.
Sędzia, jak wiedzą już czytelnicy, kazał go wezwać do siebie na kilka minut, zaraz nazajutrz po podróży do Compiègne, stosując się do przepisu prawa, nakazującego aby każdy oskarżony był przesłuchany w ciągu dwudziestu czterech godzin po aresztowaniu.
Sędzia pragnął zebrać jak najwięcej wyjaśnień, zanim rozpocznie ten straszny pojedynek pomiędzy sprawiedliwością a człowiekiem podejrzanym o zbrodnię.
Po zebranych wyjaśnieniach, sędzia czuł się silnym i pewnym zwycięztwa.
Podtrzymywany czystością sumienia Raul wszedł z czołem w górę podniesionem. — Spojrzenie jego i postawa okazywały zadziwiającą pewność siebie.
Sędzia rzucił na mego szybkie spojrzenie.
Pewność ta młodego człowieka nie podobała mu się... postawę jego pełną stałości i godności uważał za bezczelną junakieryę.
Raul zbliżył się aż do biurka, po za którem siedział sędzia.
— Pozwól mi pan zapytać się — rzekł — dla czego od tylu dni, dni tak długich, nie raczyłeś pan dać mi sposobności wytłomaczenia się, wzywając mnie do siebie?
— Nie jesteś pan tutaj po to aby zapytywać, lecz aby odpowiadać... — odrzekł sędzia suchym tonem.