Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Filip zrozumiał, że nie powinien robić sobie iluzyi; doktór Gilbert podejrzywał go.
Właściwego znaczenia ostatniego frazesu udawał, że się nie domyśla, i odpowiedział:
— Nie wiem, czy mój kuzyn powiedział komu innemu, oprócz mojej matki, mnie i służącym zmarłego mego wuja, o swej podróży i zatrzymaniu się w Pontarmé, lecz co do mnie jestem pewny, że nie mogłem o tem mówić do nikogo, ponieważ nie wychodziłem tego dnia z pałacu na ulicy Garancière...
— To prawda wtrącił Raul z żywością, moja ciotka i kuzyn nie wychodzili z pokoju zmarłego wuja, jak tylko aby zejść ze mną do pokoju jadalnego.
Gilbert odrzekł:
— A więc, będziemy szukać, które z trojga służących zmarłego hrabiego, wyniosło z domu tę nowinę... Ten właśnie mógł zbrodnię popełnić.
— W pałacu był tylko Honoryusz, Berthaud i Zuzanna, dwóch starców i kobieta! odrzekł pan de Challins. Jestem pewny ich dyskrecyi i poświęcenia. Odpowiadam za nich tak, jak za siebie! Oni nie mogą być podejrzywani!
— Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, rzekł wtedy Filip, że w sam dzień śmierci mojego wuja, Raul jeździł do Compiegne, ażeby urządzić szczegóły ceremonii pogrzebowej, która miała się odbyć... Jego nieprzyjaciel mógł go śledzić, dowiedzieć się o znaczeniu tej podróży, i opierając się na prawdopodobieństwie, ułożyć swój plan.
Zdawało się to logicznem.
— Jest to istotnie bardzo możliwem, rzekł doktór Gilbert, lecz w takim razie przyznaćby trzeba, że ten tajemniczy wróg nadzwyczaj zręcznym musiał być łotrem, i że miał niezawodnie wspólnika godnego siebie, ponieważ nie mógłby sam działać... Czy takiem jest twoje zdanie panie de Garennes?
— Tak jest niewątpliwie.
— I dodam jeszcze — mówił dalej doktór Gilbert, patrząc ciągle na Filipa, że musiał mieć otwarty wstęp do pałacu na ulicy Garancière?
— Jakto? zapytał Raul.
Doktór nieodpowiadając na to pytanie dodał:
— Nędznik ten jedyny miał tylko cel przed sobą, skazać sądownie pana de Challins... Urządził wszystko, ażeby cel ten na pewno osiągnąć. Sąd zawiadomiony o podejrzeniu otrucia, musiał postąpić tak jak postąpił... Odkrycie trumny napełnionej ziemią, było dowodem zbrodni i czyniło usprawiedliwienie Raula niemożliwem... Co zaś do powodu otrucia, ten był jasny... Raul — (z punktu widzenia oskarżenia) chciał przeszkodzić, aby majątek jego wuja nie przeszedł na sukcesorkę w prostej linii, o której, istnieniu nikt inny prócz niego, jak się zdawało, nie wiedział, i dla tego usunąwszy starca, ukradł testament... Oh tak! wszystko było ułożone w sposób cu downy, i pan de Challins musiał upaść pod ciężarem oskarżenia o dwie zbrodnie.
— Ależ nic nie dowodzi, aby mój wój napisał testament... rzekł Raul.

—Szukaliśmy wszędzie i zapytywaliśmy notaryusza, rzekł Filip. Z poszukiwań tych i odpowiedzi wypłynęła pewność, że nie było żadnego testamentu.
— A zatem! panowie myliliście się, rzekł Gilbert... Oto dowód.
Mówiąc te słowa otworzył szufladę, wyjął arkusz bibuły, który już znamy, i pokazał go dwom młodym ludziom.
Filip udał zadziwienie, chociaż serce biło mu gwałtownie, podczas gdy przypatrywał się arkuszowi bibuły tak niedorzecznie zapomnianemu w pokoju zmarłego hrabiego, gdy spadł na ziemię za biurko.
— Co to jest? zawołał jednocześnie Raul.
— Powtarzam ci, rzekł Gilbert — jest to dowód, że twój wuj przed śmiercią napisał testament, który został wykradziony.
I wytłómaczył to, co czytelnicy już wiedzą.
Filip z trudnością ukryć mógł przerażenie.
— Dziwisz się pan, panie de Garennes? zapytał go doktór Gilbert tonem prawie ironicznym.
— Dziwię się i oburzam, — odrzekł młody człowiek, odzyskawszy krew zimną. — Moja matka, kuzyn i ja, sami byliśmy tylko w pokoju zmarłego wuja, i haniebne oskarżenie kradzieży testamentu, dotyka nas wszystko troje.
— Tak myślisz! rzekł gwałtownie Raul, któżby ośmielił się posądzać nas o kradzież?..
— Pozory... odrzekł Filip.
— Pan de Garennes ma słuszność, — odrzekł doktór. — Logika jest nieubłagana... Kto jest ten złodziej? Wszak fantastyczny ów nieznajomy, który chciał zgubić pan a de Challins, nie mógł przecie przez komin dostać się do pałacu hrabiego de Vadans.
— Nie ulega wątpliwości — zawołał baron — że na dnie tego wszystkiego leży jakaś zagadka, której musimy szukać rozwiązania — honor nasz wymaga tego! Rumieniec występuje mi na czoło, kiedy myślę o jak nikczemną zbrodnię mogą nas posądzać, Raula albo mnie! Jakto jeden z nas wiedząc o istnieniu córki naszego wuja, i chcąc zagrabić majątek, niszczy testament, aby dopuścić się podobnej podłości! I każdy ma prawo to myślić i mówić... Oh! ależ to potworne!
I łza — sprytnego adwokata, wyszła z pod powieki Filipa i spłynęła mu po twarzy.
Raul wzruszony widokiem tej łzy, schwycił ręce pana de Garennes i uścisnął je czule w swoich dłoniach.
— Uspokój się, mój kuzynie, proszę cię... rzekł. Doktór Gilbert nie myśli nas oskarżać, zaręczam ci... wie dobrze, że żaden z nas nie mógł się dopuścić tej zbrodni, on szuka tylko, szuka tak jak i my.
Gilbert myślał:
Boron nie poddał się... jeżeli wytrzyma w ten sam sposób inną próbę, której go poddam, przyznam się zwyciężonym.
Dodał głośno:
— Rzeczywiście panowie, ja szukam, — rozprawiamy. Z rozpraw często wytryska światło.
Raul odezwał się:
— Mój wuj, mógł napisać testament i schować go w jakiejś tajemniczej skrytce, tak, że niepodobna było go odnaleść. Lecz ponieważ istnienie córki jest nam znane, tem samem testament staje się nie potrzebny.
— Zapominasz więc — odrzekł doktór Gilbert, że hrabia w tym akcie niewątpliwie daje wskazówki do odszukania dziecka, o którem nie wiemy gdzie się ukrywa?
— To prawda.
— Myślałem doktorze, rzekł Filip, patrząc się z kolei w oczy Gilbertowi, że posiadasz pan pewne