Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była może godzina siódma wieczorem.
Liza skończyła służbę.
Zadurzona w Yendamie, wydała okrzyk radości ujrzawszy go niespodzianie.
— Czy przychodzisz wieczór ze mną przepędzić? zapytała go.
— Tak moja gołąbko, — jestem wolny aż do północy i cały ten czas będę przeglądał się w twoich ślepkach...
— Jak to ślicznie! Jesteś prawdziwy amorek! Moja pani nieźle się czuje dziś wieczór — jest spokojniejsza. — Położyła się do łóżka i wkrótce zaśnie. Przygotuję tylko lekarstwo, zadam jej i będziemy mogli pójść do Beuglant[1] na ulicę Contrescarpe. — Wypijesz może kieliszek curaęao sec? Mamy wyborny.
— Z największąchęcią.
— I do tego parę ciasteczek, nieprawdaż co? Pani lubi je bardzo, i ja także. A że to ja kupuję i sama jem, rozumiesz więc, że muszą być dobre.
— Niech więc będą i ciasteczka rzekł Julian śmiejąc się.
— Chodź do sali jadalnej.
— A jeżeli pani nas posłyszy?
— To mi wszystko jedno, zresztą ona myśli, żeś ty mój przyszły.
Bufet sali jadalnej, do której Liza zaprowadziła Vendama, w którym wdowa od dawna nie ja dała, był zapchany flaszkami od lekarstw, wszelkich rozmiarów; jedne były pełne, inne puste, inne nakoniec do połowy zapełnione.
Liza była uosobieniem nieporządku. Wystarczało rzucić okiem do koła pokoju, aby mieć niezbite tego dowody.
Otworzyła jeden z przedziałów bufetu, wyjęła dzbanek kryształowy, talerz pełen ciastek, dwa kieliszki, i postawiła to wszystko na stole pokrytym kurzem grubo na palec.
— Trącę się z tobą... rzekła stawiając dwa krzesła, siadajmy i nalewaj kieliszki...
Jalian usiadł, napełnił, uderzył swój kieliszek o kieliszek Lizy, i wychylił jednym tchem do dna, oświadczając, że curaçao jest wyborne, i począł zagryzać ciastkiem, rzucając wzrok badawczy na flaszki w bufecie.
Lecz niepodobna mu było rozróżnić flaszki z digitaliną.
— A więc, rzekł, to ty sama przyprawiasz lekarstw o dla pani?...
— Tak, nie trudne to, ani męczące. — Pięć kropli digitaliny wlać do szklanki ocukrzonej wody...
— Pięć kropli!! zakrzyknął Julian.
— Ani mniej, ani więcej.
— Ależ myślałem, że digitalina jest trucizną?
— Naturalnie, i to jedną z najniebezpieczniejszych.
— Jakimże sposobem, nie zabija to twojej pani?
— Bierze ona to już od lat kilku, zaczęła od jednej kropli. Teraz już przywykła... Dozy takie łagodzą boleści, lecz czynią ją jakby sparaliżowaną. Nie może się prawie poruszać.
— No jeżeli chcesz ażebyśmy poszli do „Beuglant“, przyrządź lekarstwo i zanieś je pani.
— Oh! na to nie będziesz długo czekać.
Liza wzięła szklankę, włożyła kawałek cukru, na który nalała wody zimnej, i mięszała łyżeczką, aby przyśpieszyć rozpuszczenie się cukru...
— Chodzi teraz tylko o to, ażeby w tę szklankę wpuścić pięć kropli tego, — dodała wstając i biorąc z pośród najrozmaitszych flaszek, mały flakonik, płynu brunatnego koloru.
Julian śledził bystrym wzrokiem każdy jej ruch.
— Jeżelibyś się mnie przeniewierzył, — mówiła dalej subretka, wychylę duszkiem całą taką jak ta flaszeczkę i crac! już po mnie, nie długoby to trwało!
— Nie gadaj głupstw! odrzekł Julian, wiesz dobrze, że nie mogę żyć bez ciebie, a co do wierności, jestem prawdziwym pudlem.
— To też żartowałam, mój drogi! Nie myślę wcale o zniszczeniu swojej osoby, a zresztą mam do ciebie zaufanie.
Liza odkorkowała flakon, i wpuściła pięć kropli digitaliny do szklanki wody ocukrzonej.
— Dwie albo trzy krople więcej, rzekła, a jutro rano znalezionoby moją biedną panią umarłą. Ale ja jestem ostrożną, nie mylę się... Bardzo to dobra kobieta, i mam nadzieję, że mi co z drobnych rzeczy zostawi.
Liza zakorkowała flakonik, włożyła go napowrót do bufetu, i zamięszała napój.
— Aptekarz nie dałby pewno bez recepty doktora tego lekarstwa tak niebezpiecznego... rzekł Julian.
— Z pewnością nie dałby, odpowiedziała Liza, ale ja już recepty nie potrzebuję, odnoszę tylko flaszeczkę, na etykiecie której naznaczony jest numer, i dają mi w zamian drugą. — No — już gotowe. — Pójdę dać to mojej pani i zaraz powracam...
Liza wyszła z sali jadalnej, niosąc w ręku szklankę.
Zaledwie zamknęła drzwi za sobą, Julian wstał, poszedł do bufetu, schwycił flakon z digitaliną i wsunął go szybko do kieszeni.
— Koteczka, tak jest nieporządna, pomyśli sobie, że flakon gdzieś się zapodział, rzekł do siebie.
Poczem usiadł na nowo przy stole, nalał sobie kieliszek curaçao i zakąsił kilku ciastkami.
Po pięciu minutach Liza powróciła z pokoju swej pani.
— Zaczekaj chwilę, ubiorę się i pójdziemy, rzekła, pani pozwoliła mi wyjść. — Robi wszystko co tylko zechcę...
— Spiesz się.
Liza nie dała długo na siebie czekać.
Po kwadransie ukazała się w wielkiej tualecie i udała się ze swym ukochanym do Cafe-Concert na ulicę Contrescarpe, gdzie towarzyszyć im strzedz się będziemy.
O jedenastej Liza powróciła do swej pani, a Julian do mieszkania swego pana na ulicę Assas.
Myślał, że może Liza posądzi go o zabranie flakonu. Lecz cóż to szkodzi?
Wytłómaczyć jej, że jest w błędzie, dzieckoby potrafiło.
Główna rzecz posiadać truciznę.
Bardzo zadowolony z tak szybkiego udania się swej misyi, Vendame oczekiwał barona de Garennes.

Temu ostatniemu pilno bardzo było dowiedzieć się, czy kamerdyner wykonał przyjęte zobowiązanie. Krótko więc bawił u matki.

  1. Kawiarnia śpiewająca ostatniego rzędu. (Przyp. tłom, ).