Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ma on wiele rzeczy tobie do powiedzenia, dostarczy ci wskazówek, mogących się przydać do mojej obrony.
— Jest na śladzie, być może? zapytał gwałtownie Filip.
— Tak mi się zdaje, chociaż nie powiedział nic stanowczego pod tym względem. — Będziemy zmuszeni, jak sądzę, zabawić dwa albo trzy dni w Morfontaine...
— Dwa albo trzy dni! powtórzyła baronowa z zadziwieniem.
— Tak jest moja ciotko... Doktór zamierza dokonać wraz z Filipem jakichś sprawdzań, bardzo ważnych i interesujących.
— Jakiejże to natury sprawdzania? zapytał pan de Garennes.
— Co do tego doktór bliżej nic nie wyjaśnił.
— Ależ to żyjąca zagadka, ten twój doktór, kochany siostrzeńcze! rzekła baronowa uśmiechając się z przymusem.
— Zagadka, być może, moja droga ciotko! Ale co do mnie, mam wiarę w tego człowieka, nawet chociaż go nie rozumiem!
— I masz słuszność kuzynie, rzekł Filip, dowiódł ci już swego poświęcenia... Udam się na zaproszenie doktora Gilberta.. Pojutrze pojedziemy do Morfontaine, i skorzystamy z tej podróży, aby zwiedzić oberżę w Pontarmé, gdzie przepędziłeś kilka godzin z furgonem przedsiębiorstwa pogrzebowego, i wybadamy według wszelkich reguł oberżystkę. Jeźli będzie potrzeba zabawimy kilka dni w Morfontaine.
— Doktór ma tylko jednego starego służącego... zauważył Raul... Dobrze uczynisz, jak myślę Filipie, jeżeli zabierzesz z sobą swego lokaja.
Nerwowe drżenie wstrząsnęło Filipem.
Spojrzał Raulowi prosto w oczy, jakby chciał zajrzeć w głąb jego duszy.
Baronowa drżeć poczęła.
Lecz jasnem było jak słońce, że w słowach Raula żadna myśl podejrzliwa się nie ukrywała.
Szczerość dawała się czytać na jego fizyonomii. Widocznie młody człowiek myślał o ulżeniu roboty staremu służącemu doktora Gilberta.
Filip pomyślał, że najmniejsze wahanie mogłoby wydawać się podejrzanem, odpowiedział więc:
— Masz słuszność kuzynie... Pobyt nasz tam może się przedłużyć, mój kamerdyner może się nam bardzo przydać. — Zabiorę Juliana Vendame. Więc to pojutrze, jak mówiłeś, doktór Gilbert nas oczekuje?
— Tak.
— Który m pociągiem pojedziemy?
— Pociągiem wychodzącym z Paryża o 9-ej zrana, abyśmy mogli korzystać z dyliżansu kolejowego, który z Survilliers, zawiezie nas do Morfontaine.
— A więc rzecz postanowiona, zobaczymy się zresztą jeszcze przedtem... Jutro odprowadzimy moją matkę na dworzec Wschodni, a popołudniu udamy się do administracyi przedsiębierstwa pogrzebowego, zadać parę pytań woźnicy Saturainowi, co do kilku rzeczy, które chciałbym wyjaśnić.
Filip jak widzimy, nadrabiał zuchwalsstwem.
Umyślnie przyjmował lub też zdawał się przyjmować, najbardziej kompromitujące sytuacye, a to dla tego, aby wpoić w Raula przekonanie, że żadne podejrzenie dotknąć go nie może.
Przez cały wieczór Genowefie i Raulowi nie udało się pozostać sam na sam choćby na jedną chwilę.


XXVI.

Jak słyszeliśmy już przedtem, Julian Vendame obiecał Filipowi wystarać się o truciznę konieczną do usunięcia sukcesorki hrabiego de Vadans.
Jakim zbiegiem okoliczności nędznik ten mógł się znaleść w możności dotrzymania obietnicy?
Wyjaśnimy to zaraz czytelnikowi.
Służba u barona de Garennes, była niemal sinekurą, Filip bowiem rzadko jadał u siebie w domu śniadanie, obiadu zaś nigdy.
Tym sposobem Julian mógł robić co mu się podobało popołudniu i wieczorem, tem bardziej, że pan jego miał zwyczaj powracać późno i sam się rozbierać.
Gracz zapalony i lubujący się w miłośnych awanturkach, Vendame, wolny swój czas dzielił pomiędzy małą kawiarnię będącą w pobliżu, gdzie grał w pikietę lub w bezika, a szwaczki lub też panny służące, które zaszczycały go swemi względami.
Mówił z łatwością i pamięć miał przepełnioną frazesami miłosnemi, zapożyczanemi z przeczytanych romansów, lub ze sztuk słyszanych w teatrach; wypowiadał te tyrady z namiętną egzaltacyą wywołującą zwykle efekt ogromny.
Vendame w tej chwili był faworytem małej brunetki, bardzo ładnej, będącej w służbie u pewnej wdowy, mieszkającej na ulicy Vaviu.
Wdowa ta, kobieta około lat pięćdziesięciu wieku mająca, umierała na chorobę serca, w ostatnim stopniu.
Liza, tak się nazywała panna służąca, zajmowała pokój w mieszkaniu swojej pani, i nie odmawiała sobie bynajmniej przyjmować w nim od czasu swego kochanka.
Przez nią Julian wiedział o naturze choroby wdowy, i wiedział, że dla przedłużenia cokolwiek żyżycia, biedna kobieta zażywała co dzień, silną dozę digitaliny.
Nadużywała nawet tego środka i w nadziei wyzdrowienia, które było niemożliwem, przesadzała dozy przepisywane przez doktora.
Doktór przepisał receptę, którą Liza nosiła do apteki co chwila, i wdowa posiadała zawsze u siebie w zapasie flaszeczkę digitaliny.
Julian wiedział o tem, i w porę przypomniał sobie podczas rozmowy ze swoim panem.
— Przez Lizę, mówił do siebie, mieć będę to, czego nam potrzeba, Chora nigdy nie wychodziła ze swego pokoju.
Liza więc miała wszelką swobodę i używała jej też bez żadnego skrupułu.
— Mam narzeczonego, który się ze mną ożeni, mówiła do swojej pani, — bardzo poczciwy chłopiec, służący w domu handlowym. — Prosiłabym pani o pozwolenie przyjmowania go czasami, naturalnie nie w żadnej uchowaj Boże złej myśli...
Wdowa dała chętnie żądane pozwolenie.
Julian więc mógł przychodzić, będąc pewnym dobrego przyjęcia.
Opuszczając mieszkanie swego pana, udał się na ulicę Vavin.