Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaraz potem obaj panowie powrócili na drugie piętro i weszli na palcach do pokoju, w którym spoczywała pani Deleriviére.
Młoda kobieta spała ciągle snem głębokim. Oddech miała regularny i zupełnie spokojny. Puls powrócił do stanu normalnego prawie. Gorączka ustępowała.
— Widzi pan — odezwał się Grzegorz — wszystko bardzo dobrze idzie...
Bankier jaśniał radością.
— Jak długo trwać będzie jeszcze ten sen dobroczynny? — zapytał.
— Godzinę... dwie najwyżej... Muszę objaśnić pana, co zrobić w chwili przebudzenia.
— Spełnię wszystko z religijną akuratnością.
— Rzecz zupełnie prosta. Skoro pani ocknie się, poda jej pan łyżeczkę tego oto lekarstwa i następnie będzie pan je dawał co kwadrans. Nie potrzebuję przestrzegać o jak największej punktualności.
Będę siedział z zegarkiem w ręku.
— Tymczasem żegnam pana, do widzenia.
— Opuszczasz mnie doktorze?
— Na krótko... Obecność moja niepotrzebna tu w tej chwili, a mam odwiedzić kilku pacjentów, niecierpliwiących się napewno moją długą nieobecnością...
— Słusznie, ale przychódź pan niezadługo.
— Przyjdę...
— I zapewniasz mnie pan, że mogę być zupełnie spokojny?
— Najzupełniej, daję panu na to słowo honoru.
Grzegorz Vernier pożegnał pana Delariviére i wyszedł z pokoju. Kiedy schodził ze schodów, tysiące myśli snuło mu się po głowie. Piękną buzię chorej bezustannie miał przed oczami.
— Czy to siostra tej, którą kocham? — zapytywał sam siebie — czy matka? Co znaczy to szczególne podobieństwo, czyżby można to przypisać tylko przypadkowi? Nie mam odwagi zapytać... Jakby się tu dowiedzieć?