Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Grzegorz Vernier odpowiedział bez wahania:
— Nie, nie wierzę w to zupełnie!...
Bankier poruszył się zdziwiony.
— Jakto? — wykrzyknął — pomimo tych dowodów materjalnych, o których mi powiedziałeś, przypuszczasz, że skazano niewinnego?
— Przypuszczam.
— Na czem opierasz swoje przypuszczenie?
— Na pewnych faktach, powtarzanie których zajęłoby czasu za dużo, a na które sąd i sędziowie nie zwrócili, jak mi się zdaje, dostatecznej uwagi.
— Nie mogli przecież wobec jawnych dowodów uniewinnić oskarżonego?
— Jestem zdania, że co najmniej powinni byli przyznać okoliczności łagodzące i nie wysyłać na szafot człowieka nieszczęśliwego, a może niewinnego zupełnie.
— Członkowie sądu karnego sądzą według swojego sumienia, a nie wahali się jednakże...
— Niestety nie! — odrzekł doktor, ale według mnie prawdziwą i jedyną przyczyną surowości wyroku był ten zapamiętały upór obwinionego, było to trzymanie się jego w ciemnościach...
Przypuszczano, że ten człowiek dlatego tak gwałtownie starał się ukrywać swoją przeszłość, bo nie chciał ażeby wyszły na jaw jego poprzednie zbrodnie. Sędziowie wyrokując podług sumienia, spełnili tylko obowiązek... Jestem pewny jednakże, że niejeden z pomiędzy nich nie będzie mógł spać spokojnie jutrzejszej nocy. Niestety będzie to już zapóźno trochę! Winny czy niewinny jutro stracony zostanie...
— Odwołanie się do drogi łaski nieskutkowało?
— Wczoraj właśnie nadeszła odmowna odpowiedź do sądu. Jutro rano spadnie do kosza gilotyny głowa nędznika mordercy, albo nieszczęśliwego męczennika.
Śniadanie się skończyło.
Doktor spojrzał na zegarek i wstał od stołu.