Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaledwie jednak zamknęła za sobą drzwi od swego pokoju, wybuchła burza. Burza cicha, lecz straszna. Nerwy naprężone do ostateczności i wzburzony umysł, spowodowały ulewę łez, nakształt rzęsistego deszczu spadającego potokami z niebios, bez grzmotów i błyskawic.
— Ah! — szepnęła rzuczając się na łóżko — chcę widzieć i wiedzieć! Zobaczę, dowiem się!
Nazajutrz wieczorem, w chwili gdy wołoch wyszedł z domu, hrabina odziana w ciemną suknię, nie mogącą zwrócić niczyjej uwagi, wzięła na głowę kapelusz bardzo skromny, okryła twarz gęstą zasłoną, w jakiej miała zwyczaj udawać się dawniej do antresoli na bulwar Hausmana, wybiegła z domu tylnymi schodami wychodzącymi na ogród, i znalazła się na ulicy. O sześćdziesiąt kroków przed nią, szedł wołoch z roztargnioną miną. Podążyła za nim.
Szedł prosto do Salonu gry, którego próg przestąpił nie obejrzawszy się za siebie ani razu.
Pani de Nancey nie mogła, a raczej nie chciała wejść tam za nim.
— Gra jest tylko pokrywką! — rzekła do siebie — nie zabawi on tu długo... Poczekam...
Oczekiwanie to wydało jej się wiekiem. Nakoniec, o trzy kwadranse na dziewiątą, ukazał się Gregory..