Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się poręczy od stojącego przy niej fotelu, pytała sama siebie w osłupieniu, czy straszny sen ów przeciągnie się długo.
Blanka zdawała się czerpać okrutną rozkosz w groźnem wrażeniu, jakie obecność jej wywołała.
Szatański uśmiech igrał na jej ustach.
— Zaiste hrabio — rzekła — mogłabym się obrazić tak dziwnem przyjęciem!... Jakto! ani słowa powitania?... Nie poznajeszże mnie?...
— Żyje!... — wybełkotał Paweł.
Chociaż słowo to wymówionem było cicho, Blanka usłyszała, a raczej odgadła go.
— Sądziłeś żem umarła? — zapytała z ironią. — Sądziłeś, że mnie już nie zobaczysz?...
Paweł rozdarł kopertę zaadresowaną do pana Lafème, a ująwszy drżącą ręką ćwiartkę papieru przywiezioną z Kolonii, a pokrytą niemieckiemi stemplami podał ją Blance, mówiąc:
— Czytaj pani!..
Młoda kobieta przebiegła oczyma papier, który mąż jej podał.
— Mój akt zejścia! — rzekła z nowym uśmiechem nie okazując najmniejszego zdziwienia. — Ah! rozumiem... Miałeś pan nadzieję... Ha! zawód to wielki, nieprawdaż? Trudno, ludziska którzy to napisali, byli w błędzie. Akt ten jest fałszywy... raczej dowodzący kłamstwa. Masz pan tego dowód niezbity kiedy jestem żyjąca i kiedy przybyłam...
Podczas gdy to Blanka mówiła z miną spokojną i drwiącą, Paweł przychodząc do siebie zwolna, odzyski-