Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nazajutrz po ślubie.
Paweł wziął liścik młodej dziewczyny i złożył na nim pocałunek przed wpuszczeniem go w kopertę, w której znajdował się już list jego i akt zejścia Blanki Lizely.
Zaadresowawszy do pana Lafène, przyłożył okazałą pieczęć ze swym herbem i rzekł:
— Sam zawiozę na pocztę. Wsiądę na konia i puszczę się galopem na ulicę Cesarzowej.
— Ale powrócisz nie długo?
— Oh! bądź spokojna... zaledwie że się oddalę od ciebie, a już chciałbym być z powrotem.
Była w tej chwili godzina czwarta po południu.
W skutek sprzyjającej pogody jesiennej, okna salonu wychodzące na park, pootwierane bywały aż do wieczora.
Paweł objął ramionami młodą dziewczynę by przycisnąć ją do serca raz jeszcze przed wyjściem.
W tem Alicya drgnęła, a i pan de Nancey zrobił poruszenie pełne zdziwienia.
Szarpnięto za dzwonek u furty wychodzącej na lasek Buloński, a szarpnięcie to było tak gwałtowne, dziwne i rozkazujące, jak gdyby pochodziło od pana z niecierpliwionego długiem oczekiwaniem.
— Kto może dzwonić do nas w ten sposób? — zapytała młoda dziewczyna. — niespodziewany ten hałas obraził zarówno moje uszy jak moje serce. Rzecz dziwna, mróz przeszedł po mojem ciele.
— To nic, moje dziecię, jesteś teraz bardziej nerwową niż zwykle.
— Jakto! więc ciebie to nic nie dziwi?
— Pierwsze... zwłaszcza, że żywa dusza nie bywa