Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i rozlała się po podwórzu, jak najokropniejsze bagno ludzkie, jeżeli notabene istoty takie można nazwać ludźmi.
Rozbójnicy ci stanęli najprzód oko w oko staremu odźwiernemu, który wyszedł na ich spotkanie z gołą głową i tak spokojny na pozór, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Prawdziwa odwaga imponuje zawsze, przynajmniej na krótko, najpodlejszym tłumom.
Federaliści spojrzeli ze zdziwieniem na tego starca z siwą głową, który należał do ludu jak oni, a który nietylko, że się ich nie obawiał, ale przeciwnie zdawał się wyzywać ich.
— Czego tu chcecie? — zapytał Wawrzyniec.
— Chcemy po wojskowemu zająć ten dom — odpowiedział jeden z przywódzców, którego kepi strojne było w galony kapitana.
— Jakiem prawem?
— Prawem rewolucyjnem, mój stary... Prawem naszych szaspotów!... — odparł oficer. — Wchodźcie... — dodał zwracając się do towarzyszy. — Idźcie wszędzie gdzie się wam podoba... Wyrzucajcie mieszkańców za drzwi, a podejrzanych aresztujcie. Okna na wszystkich piętrach pootwierać i być w pogotuwiu. Będziecie strzelać na ulicę i bronić barykady jeżeli wersalczycy tu przyciągną. O hultaje przyjmiemy was dobrze... Po tem spalimy naftą tę norę.
Zaledwie kapitan skończył, a już federaliści szturchając się wzajemni, drapali się na schody jak chmara złych duchów. Pewność łatwego rabunku, w tych mieszkaniach