Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dziękuję panu, zastosuję się do przepisu — odpowiedziała hrabina i wyszła ze sklepu.
Pewna osobistość o powierzchowności, która nie miała w sobie nic tajemniczego, znajdowała się tego wieczoru w salonie gry, mając ciągle na oku panią de Nancey, podczas gdy ta walczyła zawzięcie z losem i pobitą przezeń została.
Skoro wyszła z sali, postępował za nią tuż, a przylepił twarz do szyby aptecznego sklepu w ciągu sceny którą tylko cośmy opisali.
Osobistością tą był mały okrągły człowieczek, jasny blondyn, pretensyonalnie ubrany w spodnie szaro-perłowego koloru i ciasny surdut czarny, wyciągnięty na kształt gorsetu na wypukłej jego figurze.
W dziurce od guzika miał mieniącą wstążeczkę przypominającą odcienia tęczy.
Pani de Nancey trzymając w lewem ręku flakonik, udała się ku zamieszkiwanemu przez siebie hotelowi.
Mały człowieczek znów za nią poszedł, wyciągał jak mógł najlepiej krótkie swe nogi i tak przyspieszył kroku, że w niespełna trzy sekundy dogonił ją.
— W tej też samej chwili zdjął nowiuteńki kapelusz jedwabny, odkrywając nagą i świecącą czaszkę, okoloną dziwacznie dwoma kosmykami rudawych włosów i rzekł zginając kark:
— Pani hrabino, mam honor upaść jej do nóg.
Blanka zadrżała, zwolniła kroku prawie bezwiednie i spojrzała nań ciekawie. Zdawało jej się, że zna głos mówiącego.
I nie myliła się.