Strona:PL X de Montépin Kochanek Alicyi.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Odjechał... — szepnęła hrabina padając na krzesło już nie powróci... Zostałam sama na świecie!
Przed kilku sekundami Blanka nienawidziła Gregorego z całych sił swego oburzenia. Na myśl zniewagi jaką jej wyrządził, krwawych upokorzeń jakich doznała z jego powodu, powstał w głębi jej duszy potok niewypowiedzianej goryczy. Szukała go, by go wypędzić.
Teraz zaś, znalazłszy się w pustym pokoju, gdzie wszystko mówiło o jego odjeździe, pani de Nancey uczuła coś podobnego do pęknięcia serca. Ukryła twarz w załamanych dłoniach, spazmatyczne łkanie wzdęło jej piersi, a potoki gorących łez popłynęły z pięknych jej oczu.
— Opuszcza... — wyjąkała. — O mój Boże! mój Boże! mój Boże!... Czyż wszyscy mężczyźni do siebie podobni! Bez serca, bez duszy! Dlaczegóż mnie nie przeprosił? Byłabym go odepchnęła... sponiewierała... Byłabym słuszny gniew mój wyrzuciła w dotkliwych wyrazach, w krzykach boleści... lecz byłabym przebaczyła! On zaś jeżeli mnie kochał, byłby to zrozumiał, byłby mnie miał za wytłomaczoną!... Ale on mnie już nie kocha!... nie kocha! Czyż kochał mnie kiedy?... A ja... ja... Ah! to byłoby nikczemne!... ja się lękam, czy nie kocham go jeszcze...
Jakkolwiek gwałtowny, napad tej rozpaczy nie był długotrwałym. Pani de Nancey otarła łzy, poczem zamykając drzwi, których miała nieotworzyć więcej, a któremi przechodził człowiek cieszący się jej ślepem zaufaniem, powróciła do swego pokoju, a nakazując milczenie sercu, umysłowi zaś spokój, poczęła rozmyślać!