Nagle, podniósłszy w górę uzbrojoną rękę, ugodził w starca. Ostrze noża zatopione po rękojeść, zniknęło w ciele ofiary.
Doktor wydał krzyk straszny, jęknął ciężko i upadł całym ciężarem na ziemię. W upadku tym dziecko z rąk mu się wysunęło, i potoczyło się dalej.
Jan-Czwartek wypełniając swe niecne zobowiązanie, podniósł trupa, a wsparłszy go na kamiennym parapecie nad rzeką, zepchnął w nurty Sekwany.
— A teraz, i dziecię... co prędzej... raz skończyć z tem trzeba!... rzekł do niego Jerzy, wsuwając mu w rękę pięć luidorów.
— Skończę z nim za chwilę... odparł zbrodniarz; i pochwyciwszy na ręce tę drobną, wątłą istotę zniknął w ciemnościach, biegnąc w stronę Courbevoie.
Markiz stanął osłupiały, rozmyślając czy ma iść za nim, lub też powrócić do Klaudji. Chcąc wszakże co rychlej usunąć się z miejsca zbrodni, zaczął biegnąć szybko w stronę oczekującego powozu.
W pobliżu miasta, rozminął się z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną, który podobnie jak i on również szedł bardzo prędko z pochyloną głową.
Był to Paweł Leroyer, spieszący jak wiemy z pieniędzmi do swego wierzyciela Morriseau.
Na kilka sekund przedtem, posłyszał on krzyk rozpaczliwy, potem jęk bolesny, a następnie głuchy huk, jak gdyby ciała spadającego w głąb wody.
Przystanął i nasłuchiwał, ale nic więcej dosłyszeć niemógł. Cisza panowała zupełna.
— Słuch mnie omamił, rzecz dziwna, zdawało mi się widocznie, rzekł do siebie i szedł dalej, a wtedy to właśnie spotkał się i zminął z Jerzym de la Tour-Vandieu.
Przybywszy na środek mostu, dosłyszał powtórnie jęk głuchy, jak gdyby wydobywający się z fal rzeki.
Strona:PL X de Montépin Dwie sieroty.djvu/186
Wygląd
Ta strona została skorygowana.