Strona:PL Wincenty Korab Brzozowski - Dusza mówiąca.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

popiersia wielu centaurów, i ciał bohaterów, i pni dębów; ręce moje przeszukały kamienie, wody, rośliny niezliczone i chwytały najsubtelniejsze wrażenia powietrzne. Wznosiłem je w noce ślepe i głuche — i brałem niemi szmer i lotne powiewy, i dotykałem się znaków wróżebnych swej drogi. Nogi moje — spójrz, o Melampie, jak są zużyte! — A przecie, mimo żem w lód stężał i u schyłku wieku, bywają dni, kiedy w pełnym blasku, na wyniosłych szczytach, powtarzam te same gonitwy, jakie mnie niosły za młodu w głębi pieczary. W tym samym celu prężę ramiona i zużywam reszty swej krzepkości. Odtąd nie powstało w całej mej istocie żadne inne uczucie, prócz uczucia, że rosnę i że stopnie życia piętrzą się w mem łonie. Straciwszy skłonność do wszelkich szalonych porywów i ukrywszy się w zupełnym spoczynku, korzystałem niezmącenie z dobrodziejstwa bogów, rozlewającego się we mnie. Cisza i mroki przodują tajemnemu czarowi używania życia. Cienie, zamieszkujące rozpadliny tych gór! waszym to troskom milczącym zawdzięczam owo wychowanie na uboczu, które mię tak silnie karmiło i ten żywot pędzony w czystości i płynący wprost z łona bogów. Kiedy z waszego schronienia zeszedłem do dziennego światła, zatoczyłem się i nie pozdrowiłem go radośnie — zawładnęło mną bowiem gwałtownie, odurzając tak, jakby to sprawić mógł napój złośliwy, nagle w pierś wlany — i oto od-