Strona:PL Wergilego Eneida.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I z drzewa aż do niebios wznoszą stos wysoki;
Spieszą w knieje odwieczne, stare gniazda zwierza,
Z grzmotem w sosny i buki siekiera uderza,
Łupią w szczapy, piłami krają w pnie jesiony;
Pada jawor ogromny z góry obalony.
Enej równem z innemi uzbrojon żelazem,
I zagrzewa do pracy i wzór daje razem,
A w głębi swego serca troskami miotany,
Tak mówi poglądając na las nieprzejrzany:
O! gdybym różdżki złotej ujrzał tu zjawienie,
Gdy się ziściły wieszczki słowa o Mizenie.
Ledwie rzekł, aż z obłoków przed twarz jego prawie
Dwa gołąbki na świeżej upadły murawie.
Poznał w nich mąż pobożny matczyne ptaszęta,
I dusza przezeń mówi, radością przejęta:
O! jeźli jest gdzie droga, bądźcie przewódzcami,
I kroki me z powietrza wiedźcie przez las sami
Tam, gdzie żyzny grunt droga ocienia roślina;
Ty zaś, o boska matko, wspieraj twego syna.
Te słowa wymówiwszy, zatrzymał się nieco,
Bacząc, jaki ślad wezmą i kędy polecą.
One pasąc się, naprzód biegły takim krokiem,
Jaki bystrem idący dosiądź może okiem.
Gdy ku paszczy Awernu zbliżyły się potem,
Wzbiły się w lekką przestrzeń nieścignionym lotem
I w miejscu pełnem wdzięku przypadły do drzewa,
Gdzie złoto wśród gałęzi świetny blask rozsiewa.
Tak jemioła, z własnego wyzuta korzenia,
W zimie listki świeżymi lasy zazielenia,
A wszedłszy z obcem drzewem w nierozdzielne związki,
Pnie okrągłe płowemi otacza gałązki.
Ten był kształt w pośród jodły błyszczącego złota,
Podobnie lekki wietrzyk liściem jego miota.