Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i narobił złego, zechciej wyprowadzić mnie możliwie najprędzej z tego środowiska i odpraw mnie pan.
Krystjan wodził końcami palców po czole, potem rzeki:
— Cierpliwości, Amadeuszu. Wydaje mi się także, że to nie mój świat. Ale zostaw mi pan jeszcze trochę czasu, bym mógł z tem dojść do końca.
Voss wpił się ssącem spojrzeniem w dłoń i usta Krystjana. Słowa te spokojne, chłodne niemal, posiadały cechę walki upornej, której były przejawem i to zwyciężyło Amadeusza.
— Nie mogę pojąć, jak można opuścić tę kobietę, raz ja posiadłszy! — mamrotał, z czychającym uśmiechem. — Chyba, że wyrzuci sama za drzwi.
Krystjan nie mógł pokonać gestu niechęci.
— Do widzenia zatem dziś wieczór! — rzekł na zakończenie i wyszedł.
W godzinę potem ujrzał Amadeusz na wybrzeżu Krystjana i Ewę. Szedł od strony wydm, oni zaś kroczyli dołem po pianie ostatnich fal odpływu. Przystanął osłaniając dłonią okulary, jakby śledzić chciał żagiel na morzu. Oni go nie dostrzegli. Równo, pod wpływem bezsłownego, jakby, porozumienia ciał kroczyli przed się. Po chwili stanęli także i przytuleni wzajem do siebie, wyglądali jak dwie ciemne, smukłe kolumny wyrzezane na tle srebrno-szarego powietrza i wody.
Amadeusz rzucił się w szeleszczącą trawę, zanurzył czoło w piasek i przetrwał tak długie godziny.
Nadszedł wieczór. Ewa wprawiła gości swych w podziw ogromny, ukazując się z Igniferem we włosach.
Ujęty w platynową ramę, lśnił nad jej głową, płonąc snopami skier, niby widmowy płomień.
Odczuwała go każdem uderzeniem serca. Był jej