Strona:PL Wassermann Jakób - Ewa.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodzi czyś pan jest bogaty, czy biedny. W towarzystwie mojem masz pan równouprawnienie i nikt nie popełni nietaktu, by to podkreślać. Jesteś pan sam twórcą tych uczuć, za które mścisz się na innych, z pewnego nawet powiedziałbym rodzaju zadowoleniem. Sądzę, że nie weźmiesz mi pan za złe lej szczerości.
Amadeusz skrzywił się.
— Zbiera naprawdę czasem ochota, pogładzić pana po twarzy, jak to czyni nauczyciel! — odparł dziwnym tonem. — Prześlicznieś pan to zrobił Krystjanie Wahnschaffe, Trzeba przyznać. Tak, tak niezaprzeczalnie przepysznie. Dzielnie nabite, strzał świetny, tylko źle się pan złożył. Pudło. Trzeba lepszego strzelca, by mnie trafić.
To jeno prawda, że choroba tkwi we mnie, ale zbyt głęboko, by ją można uleczyć kilku taniemi formułkami moralizatorskiemi. Gdy mi podaje rękę ten rosyjski książę, czy hiszpański radca legacyjny, mam wrażenie, że sfałszowałem banknoty i sprawa może wyjść na jaw lada chwila.
Ile razy przejdzie koło mnie ta dama, rozsiewająca nieopisaną woń i szumiąca suknią, czuję zawrót głowy jakbym zawisł sześćset metrów ponad przepaścią, wiję się i jęczę pod świadomością tego, jak jestem mały i nikczemny. Wiję się, wiję, cóż na to poradzić? Urodzony już jestem pod tym znakiem, świat ten moim nie jest i nigdy nie będzie.
Ci co są na dole muszą zginąć na upływ krwi, a ci co na górze uznają to za zupełnie słuszne. Ja się zaliczam do tych co na dole, to świat nie mój Krystjanie Wahnschaffe, a jeśli pan nie chce, bym oszalał