Strona:PL Wacława Potockiego Moralia T1.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Siedzę. Mniszy się swarzą, ba, ledaco pletą,
Łacinąć, prawda, z sobą mówią, ale nie tą,
Coćem też nie za szkołą uczył się jej młodo.
Zrazu cicho do siebie: Wstydź się — rzekę — brodo.
Aż zrozumiawszy, że się kawy czwarzą o dym
Słowy swego wymysłu, nazad do gospodym
Obrócił, co lepszego chcąc zrobić. Tym czasem
Krzykną trąby okrutnym na chórze hałasem.
Pytam: Na co? Bo racyi stronie jednej nie stać.
Dawno było zatrąbić, i tej brednie przestać.
Gdyby o pobożności, siedziałbym do świtu.
Aniby tego trzeba trąb wojskowych zgrzytu
Czy nie tu — myślę — wróżka ściąga się Piotrowa,
Że wami kupczyć będą przez obłudne słowa?
Czy nie o tych to gadkach Paweł drugi pisze,
Że nikomu, prócz jednej przydadzą się pysze?
Zwykle się w próżnujących głowach dymy rodzą,
A kopcąc ludzkie uszy, językiem wychodzą.
Jako więc w pustych ulach mrówki, osy, myszy
Gnieżdżą się, pycha to jest moi drodzy mniszy,
Nie zwyczajnymi słowy chcieć, jako na próbie,
Opinią mądrości w ludziach sprawić sobie.
Filozofskie to dzieło. Dosyć jest na księżą,
Że i grzech i świat słowy bożymi zwyciężą.


Przyrodzoną gładkość wymyślna ozdoba szpeci.

Uważając dzisiejsze płci niewieściej bryże,
Jako pięchrzy, maluje, tylko się nie liże,
Choć jeśli z przyrodzenia szpetna będzie plucha,
Nie ozdobi na czele włos, na gębie mucha.