— A gdzie są moje klucze? Marysiu, ty mazgaju, poszukaj mi moich kluczów!
W téj chwili w bramie podwórka ukazał się Lucyan, jadący na gniadoszu i, zeskoczywszy z konia pod gankiem, wesoło powitał matkę i jéj wielomówną sąsiadkę.
Dzień ów przeszedł mu w Jodłowéj bardzo mile. Przybył tam z rana, po trzydniowéj niebytności. Klotylda spotkała go we wschodnim gabinecie, strojna, uśmiechnięta i radością zarumieniona, podała mu obie ręce i, patrząc mu w twarz swemi wielkiemi ciemnemi oczyma, rzekła:
— Tak dawno pana nie widziałam! Coś pan tam robił przez te wiekuiste trzy dni?
Usiedli oboje obok siebie na otomance, naprzeciw drzwi od ogrodu, i zaczęli opowiadać sobie wzajem o swoich trzydniowych zajęciach. A mówiąc, patrzyli na kwiaty kołyszące się pod powiewem wiatru, na rojące się wkoło nich żółte i białe motyle, na opromienione słońcem posągi, a niekiedy patrzyli téż i na siebie. Lucyan namiętnem okiem orzucał smukły stan i strojne w różowe kwiaty włosy kobiety; ona wpatrywała się chwilami w jego płonące oczy. Potém przybiegła Magdzia. Gospodarzyła snać dzieweczka, bo przy swojej błękitnéj perkalikowéj sukience miała fartuszek biały. Przybladła nieco w ostatnich czasach i niekiedy w spojrzeniu jéj przebijał się jakiś smutek, wesoło jednak śmiała się i szczebiotała.
Strona:PL W klatce.djvu/309
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.