ciały pasące się stada, z dali do pocztowéj drogi dochodził ryk bydła i smętna jakaś piosenka pasterza. Powietrze majowe drżało całe promieńmi i cichym gwarem owadów.
— Chcesz pan — ozwała się po długiém milczeniu Klotylda — chcesz pan sprobować doskonałości naszych wierzchowców? Kto z nas kogo prześcignie?
I, nie dając Lucyanowi czasu do odpowiedzi, pochwyciła silnie cugle swego konia, zawołała nań pieszczotliwie i popędziła drogą jak strzała.
Gniadosz Lucyana, targnięty ręką pana, zerwał się z miejsca i pogonił za Pegazem.
Biegli tak jedno za drugiém, unoszeni dzielnemi końmi, całą wiorstę; w końcu gniadosz doścignął Pegaza, przepędził go o kilkanaście kroków i stanął, silną ręką wstrzymany.
Klotylda téż stanęła.
— Zwycięztwo przy panu! — zawołała ze śmiechem, podnosząc rękę do kapelusika, niby rycerskim ukłonem.
Twarz jéj pałała żywym rumieńcem zmęczenia, pierś podnosiła się szybkim oddechem, wpół otwarte usta okazywały dwa rzędy białych zębów.
Wyraz twarzy Lucyana był obojętny, bladość tylko jego, zamiast zniknąć przez ruch i zmęczenie, powiększyła się jeszcze. Patrzył na Klotyldę i uśmiechał się zwykłym swoim poważnym uśmiechem.
Pani Warska spojrzała w stronę swego dworu.
Strona:PL W klatce.djvu/269
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.