Strona:PL W klatce.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O nie, nigdy! nigdy! — zawołała Magdzia — ja przeczuwam, że to być nie może...
Klotylda wiedziała, o kim mówiła Magdzia; ręka jéj, obejmująca stan dziewczyny, lekko zadrżała.
— A on nigdy ci nie mówił, że cię kocha? — spytała po chwili.
— Nigdy — odparła Magdzia. — Ach! on taki szlachetny, taki prawy! czyż mógłby kłamać?
— Więc skądże przyszła ci ta miłość?
— Alboż ja wiem, pani? Znam go od bardzo dawna, ale długo nie czułam tego, co teraz czuję. Raz, pamiętam, był u nas i o czémś rozmawiał z ojcem, a ja sama nie wiedziałam, dlaczego oczu od niego oderwać nie mogłam. Patrzyłam na niego i robiło mi się dziwnie jakoś, miałam takie poczucie, jakby mi serce rozszerzało się w piersi i topniało w łzy; a te łzy biegły mi do oczu, do czoła, do twarzy, czémś takiém gorącém, że gdym spojrzała w lustro, przy którém siedziałam, zobaczyłam, że byłam ponsowa jak gwoździk. Odtąd, moja pani droga, niéma takiéj godziny dnia, żebym o nim nie myślała i niéma takiéj nocy, żebym o nim nie śniła; a gdy się zastanowię nad tém wszystkiém, przeczuwam, że ja go kocham!...
— Ale dlaczegóż tak straciłaś nadzieję otrzymania wzajemności?
— O, moja pani droga, bo przeczuwam, jaki on jest i jaką ja jestem. Ode mnie do niego tak daleko, jak od téj trawki do gwiazdy. Ja sobie prosta, nie-