Strona:PL W klatce.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła służąca — a teraz zasnął w moim pokoju. Strasznie był zgłodniały i zziębnięty.
— Biedne dziecko! — rzekła pani Kameleon — jak się przebudzi, przyprowadź go tu do mnie, rozpytam się o jego rodziców. Jeżeli nie ma ojca ani matki, to go odeślę do siebie na wieś. A twoja siostra, Marylko, czy idzie za mąż?
— Po jutrze ślub jéj, proszę pani.
— Weźże sobie na to wesele moję suknią, którą miałam onegdaj na wieczorze u pani N. Chcę żebyś mi ładnie tam wyglądała.
Uszczęśliwiona dziewczyna, ucałowała ręce pięknéj swojéj pani.
— Ach, jaka pani dobra! — rzekła i wybiegła z pokoju.
— Dobra, dobra — cicho powtórzyła pani Kameleon — tak, mogła-bym kiedyś, a może i dziś jeszcze mogę być dobrą, ale czyż nią jestem?...
I zwolna przechodziła przez salon.
— Tak — cicho mówiła daléj — są w piersi mojéj skarby słodyczy, ukochania, dobroci; są one, słyszę je tam w głębi, jak szepcą mi dobre rady i natchnienia, jak, niby anioły-stróże, bronią mię od ostatniego upadku; ale zarazem ile tam w téj piersi mojéj demonów złego, ile uniesień grzesznych, płochych próżności, jak tam szamocą się i targają te gorące, nieposkromione wrażenia, które mię porywają w coraz nowe szały, w coraz nowe błędy!... Dobra! do-