Strona:PL W klatce.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A już to prawda, gdzie im tam do Lucysia! One to, at sobie, poczciwe dziewczęta i nic więcéj, a jemu to mądréj żony trzeba, bo dobrze mówił mój nieboszczyk mąż, świéć Panie nad jego duszą, że mądry z głupim to, panie mój kochany, taka para, jak woda z ogniem; jedno będzie szumiéć, a drugie piszczéć, aż i ogień zgaśnie, i woda wyschnie. A u nas niéma takiéj, jakiéj panu Lucyanowi trzeba.
— A jużci niéma takiéj — odrzekła pani Dolewska, i oko matki z dumą spoczęło na głowie jedynaka. — Ot, moja pani Owsicka, mówiła daléj — pracowałam, pracowałam całe życie, ale Pan Bóg dał mi doczekać tego, że syna wykierowałam na człowieka. Żeby mój nieboszczyk Józef widział jego teraz, toby-to był szczęśliwy! Ale jemu Pan Bóg nie dał doczekać téj pociechy.
I spojrzenie bladych oczu kobiety pobiegło w przestrzeń, jakby przebić chciało ściany domu i ujrzéć śród cieniów nocy grób człowieka, który dał jéj całe szczęście, jakiego doznała w młodości, a umierając, na łzy i pociechy, na troski, dumę i nadzieję, zostawił jéj syna.
— Tak, tak, poczciwe dziecko — ciągnęła daléj pani Dolewska, sprowadzając znowu spojrzenie na piękną głowę jedynaka; — alboż ja nie wiem tego, że on dla mnie zakopał się tutaj, bo nie chce mnie staréj porzucać, albo wlec gdzie w świat z sobą? Ot, gdzieindziéj byłby pewno bogatszy i szczęśliwszy, lu-