Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 241 —

Zaledwie zdążył pisać, taki natłok myśli, wyrażeń, uczuć miał w sobie.
Wypuszczając odchodzących, nie widział i nie słyszał, że zwykły napiwek jego z brzękiem upadł na ziemię. Nie wyciągał ręki po niego. Miał przed oczyma ostatnią scenę Ulany. Słysząc wołanie, mruknął niechętnie:
— Cholera, mogłaby już spać! — i poszedł.
— Franek, rozbierz mnie!
Robił to zwykle, gdy była pijana; ściągał buciki, pończochy, suknie, rozpinał gorset, kładł na stoliku przy łóżku papierosy, zapałki i odchodził; tak samo zaczynał teraz.
— Rozbieraj, rozbieraj!
Ściągnął pończochy. Nogi o skórze różowej, gładkie były, jak marmur, i rozpalone.
— Suknię — ciśnie, och! niedobrze mi, e! e!
Czkawka wstrząsała nią.
Usiadł obok niej, żeby rozpiąć suknię.
— Jutro „Chata“, gram Azę. Dlaczego Dżalma nie przyszedł? ma klucz przecież, Jaga się wścieka, odebrałam go jej, głupi myśli, że... A! a! — ziewała. — Jaki to osioł z tego Władka, przywiezie nową suknię z Warszawy, ha! ha! A Kubuś, ha! ha! jacy oni głupi.
— No, zdejmuj! Głupi, o głupi Tumry, nie chce Azy rozebrać, nie chce. Toś ty bukiet przyniósł?
— Tak.
Przynosił codziennie kwiaty i ustawiał w wazonach.
— Poczciwy, dobry, kochany Tumry...