Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

I, opierając się o niektórych tańczących jeszcze pijackie sola i proszących o pozostawienie, wypychała za drzwi.
— Panowie, pr-o-ogram...
— Idźcie, bo skonam.
Czkawka mordowała ją strasznie.
— No! — i otworzyła drzwi, wypychając ich napół przytomna sama.
— Panowie pro-o-gram...
— Zdechnij pan ze swoim programem. No, prędzej! — i popchnęła go przez próg — troszeczkę za silnie; upadł jak długi na schody, szepcąc:
— Panowie proogram...
— Masz nadprogramowo.
Zatrzasnęła drzwi za nimi. Wróciła do swego pokoju senna, a podniecona niezwykle, trzymając się ścian, żeby nie upaść. Rzuciła się na sofę, wołając:
— Franek! Franek!...
Franek przez cały czas bachanalji pisał. Podawał, o co wołali, i natychmiast wracał do siebie. Położył rękopis na parapecie okna i, ponieważ świt się robił, mógł pisać bez innego światła. Był przyzwyczajony, do podobnych odwiedzin i wrzasków pijatyki. Bachanalje takie nie robiły na nim wrażenia innego, prócz wstrętu, jaki instynktownie czuł do artystek. Nie słyszał też prawie nic, zajęty ogromnie ostatnim aktem. Ile razy wrzawa doszła doń głośniej, zatykał uszy i klął. Dziwnie dobrze szło mu dzisiaj. Słowa popłynęły jak woda, sytuacje wywiązywały się same jakoś.