Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —

Tylko fabryki stadem głodnych, nienasyconych bydląt, leżały u złotych murów miasta i w ponurem milczeniu czekały na żer.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przeszło wiele, wiele lat.
I na umarłem, zapomnianem cmentarzysku potęgi człowieczej, wśród ruin i trupów zetlałych, przesuwały się już nowe, jasne dnie i rozlegał się święty krzyk radosnego życia, jego nieśmiertelna fala biła wskroś próchna rzeczy i ludzi w wieczystym, niepojętym przepływie przemian nieskończonych.
I znowu powróciły wiosny, znowu ożyły puste, stratowane pola, znowu wróciło wygnane życie przyrody i wraz ze słońcem, nieprzyćmiewane dymami, siało po ziemi błogosławiącą dłonią weselne szczęście istnienia, że zaroiły się pustki, ozieleniały ruiny, a lasy, co niegdyś ledwie były dojrzane ze szczytów złotych bram, zbliżały się już coraz bujniejszym kręgiem, szły ze wszystkich stron szumiącą chmurą zieleni, szły rozśpiewane świegotem ptactwa i dyszące upojeniem rostu, okrążały mury, zdobywały zwaliska, wdzierały się triumfalnie w ulice, że już z popękanych bruków chlustały smukłe brzozy w białe gzła przyodziane, już jałowce pełzały rynsztokami, już leszczyny gąszczem zasiadały w cieniu złotych portyków, już sosny wynosiły się dumnie przez potrzaskane zręby, a potężne dęby wżerały się korzeniami w marmury i gdzie niegdzie, przez zapadłe dachy, dzika grusza wychylała o wiośnie okwiecony, woniejący czub, owiany pszczelnym brzękiem.