Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —

się trwoga śmiertelna i była jej towarzyszką jedyną, była jej męką i katem niemiłosiernym.
A blady, smutny cień błąkał się nieustannie wskroś ciżb i rzeczy i wraz z nim szła już nieodstępnie śmierć triumfująca i zbierała swoje żniwo straszliwe.
Zwycięskie miasto stawało się cmentarzyskiem.
Nieskończony korowód mar wynosił się, jakby z grobów dni pomarłych, z dawnych krzywd, z cierpień i łez całych pokoleń, ze szczodrego posiewu nienawiści wyrastał i, ująwszy się za trupie ręce, zawiódł dziki, przerażający tan pod złotemi kopułami miasta, a gdzie tknął wiew ich szat złowrogich, tam szerzył się mór, buchały pożogi, kąsał głód, wyły szaleństwa, szło zniszczenie, a gdzie padły ich trupie spojrzenia, tam rozwalały się mury, marli ludzie i w struchlały pył rozsypywała się wszystka potęga miasta.
Że już dnie stały się niemilknącym jękiem rozpaczy.
Błagalnym, a nadaremnym krzykiem o litość.
I padały w wieczność, jak puste oczy zastygłe w męce.
Aż trupiem, niezgłębionem milczeniem się stały.
Miasto umarło na wieki.
Pod niebem posępnem, w cichości dni nieskończonych, w cichości nocy pełnych niemego migotu światów dalekich, jakby w otchłani niezgłębionego milczenia, leżał trup miasta, wydany na łup czasu i zatraty wiecznej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .