Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lając z krańca w kraniec, rżąc i goniąc się z tętentem…
Fale z krzykiem wdzierały się już na schody, że bryzgi pian, jak białe motyle, fruwały nad niemi, ale w nich rozlewała się cisza omdlewająca; oplątani sobą, przywarci, jak polipy, kołysali się ruchem burzy i odmętów, niekiedy szept jakiś huczał w nich, jak piorun; niekiedy chciwe, głodne dotknięcie ust przenikało odrętwieniem, że padali na jakieś dno, bezprzytomni zgoła, niekiedy zaś zapominali o sobie, wodząc oślepłemi oczyma po ciemnicach, jakby szukając tam samych siebie.
— Co to? — odezwała się gwałtownie do niego.
— Statek spóźniony!
W świetle błyskawic, na spiętrzonych i przewalających się górach wód zamigotało czerwone światło, niby oko krwawe rozpaczą, i czarny kadłub statku, niekiedy żagiel biały błysnął i zatrzepotał się, jak złamane skrzydło, statek walczył z burzą, wznosił się i spadał w otchłanie, aż zniknął wśród rozwichrzonych fal.
— To nic! — jęknęła.
— Nic, nic, steruje ku zatoce, skrył się za skałami — spojrzał naraz ku Czerwonym Skałom i zadrżał.
— Przepadł, jak widmo! — szepnęła.
Próżno go szukali strwożonemi oczyma wśród burzy, nasłuchując z niepokojem jakichś rozpacznych wołań; przepadł w nocy, a z huku oceanu