Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakąś gromniczną żółtość, posępną i oświecało pustkę i ciszę, jaka zalegała ulice i zaułki.
Głęboki granat nieba rozciągał się nad miastem, niby olbrzymi paldament, poprzetykany gwiazdami, świecącemi jasno. Ulicami zawiewał wiatr chłodny i przejmował ją do kości zimnem.
— Zarób sobie... — powtórzyła przed Wielkim teatrem, przystając. Przyszła tutaj bezwiednie.
Gmach pociemniały, jakby zasypiający w ciszy nocy, stał mocno, szeregi kolumn majaczyły w cieniach ponurymi konturami.
Popatrzyła na niego i poszła z powrotem.
Ból nieznośny, niby obręczą rozpaloną, ściskał jej głowę; była tak znękaną, że miała chwilami nieprzepartą chęć usiąść gdzie nad rynsztokiem i siedzieć. To znowu uczuwała się w stanie takiej rozpaczliwej świadomości nędzy swojej, że gotową się była oddać pierwszemu lepszemu, gdyby tego zażądał i gdyby tylko mogła się pozbyć tego drżenia w sobie bolesnego, tego prawie zamierania, jakie czuła.
Wlokła się ulicami ociężale, bo już nie wiedziała, co robić ze sobą i ten chłód nocy, cisza i to śmiertelne zmęczenie, dawały jej jakąś rozkosz bólu. Przed oczyma jej snuły się tylko jakieś widma, jakieś błyski, że nie wiedziała gdzie jest, co się z nią dzieje. Czuła tylko to jedno, że dłużej nie wytrzyma.
— Co dalej? — pytała się bezmyślnie, patrząc przed siebie.
Cisza miasta usypiającego i cisza przestrzeni granatowej była jakby odpowiedzią.