Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spojrzenia rzucały błyskawice i głosy aż chrypły od wytężenia.
Cabiński jeszcze czerwony i drżący od tej zniewagi niedawnej, kłócił się z każdym i wymyślał, chcąc tylko dawać zwykłe akonta.
— Kto nie chce, niech idzie do Topolskiego. — Wszystko mi jedno.
Janka podsunęła się pod okienko.
— Dyrektorze, obiecał mi dzisiaj dać dyrektor.
— Nie mam!
— Ale ja także nie mam — prosiła cicho.
— Innym nie daję, a tak natarczywie się nie upominają.
— Panie Cabiński, ja prawie umieram z nędzy — powiedziała prosto.
— To zarób sobie pani. Wszystkie dają sobie jakoś radę... Lubię naiwne, ale na scenie... Komedyantka! Idź pani do Topolskiego, to da forszus.
— O! z pewnością Topolski nie pozwoli swojemu towarzystwu cierpieć nędzy i zapłaci, co się komu należy, nie będzie ludzi oszukiwał — wybuchnęła energicznie.
— To możesz pani zaraz iść do niego i u mnie nie pokazywać się więcej — zawołał ze złością, do pasyi doprowadzony wzmianką o Topolskim.
— Słuchaj-no dyrektor, psiatwarz! — zaczął Glas, ale Janka nie słuchała już dalej i przedzierając się przez tłum, wyszła.
— Zarób sobie...
Szła ulicami prawie pustemi. Światło latarń miało