Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przecież to takie naturalne, jak to, że ja sobie palnę w łeb, a pani będziesz wielką aktorką!
Janka zaczęła mu tłómaczyć, prosić, wreszcie nalegać, żeby zabrał pieniądze; że ona nic nie potrzebuje, że nic nie przyjmie, i okazywała wprost wstręt do tej pomocy.
Głogowski spochmurniał i rzekł rubasznie:
— Cóż?... niech zdechnę, ale z nas dwojga, nie ja jestem głupi!... Otóż nie! nie będę się irytować; siadam najspokojniej i pomówimy seryo... Nie chcę, żeby się za marny grosz miała pani gniewać na mnie... Nie chce ich pani przyjąć, choć są potrzebne i dlaczego?... bo pani fałszywy wstyd zabrania, bo panią nauczono, że takie zwyczajne, ludzkie rzeczy, jak pomaganie jeden drugiemu, jest obrazą godności. Takie pojęcia już cuchną; na Pociejów z niemi! To są głupie i złe przesądy. Jak Boga kocham, ale na to trzeba tylko europejskiego mózgu i subtelności histerycznej, żeby się wzdragać wziąć pieniądze od człowieka podobnego sobie, wtedy, kiedy są potrzebne. Na cóż i dlaczegóż, myślisz pani, banda ludzka łączy się w jakąś społeczność?... żeby się gryzła i okradała wspólnie, czy też, żeby sobie pomagała? Pani mi powiesz, że jest inaczej, a ja odpowiem, że przez to jest właśnie źle; a skoro coś uznaje się za złe, to powinno się go unikać. Człowiek powinien robić dobrze, to jest jego obowiązek. Robić dobrze, to właśnie najmądrzejsza matematyka. Boże!... co ja będę wreszcie długo gadał!... — wykrzyknął zirytowany.
Mówił jeszcze długo: szydził, klął czasami, krzyczał: „niech zdechnę!“, srożył się, — ale w głosie jego było