Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozróżnia słabo, prawie go powtarza: „Kocham cię, kocham!“ ale nic nie rozumie...
Zadrżała, uczuwszy gorące, namiętne pocałunki na ustach... Rzuciła się gwałtownie naprzód i, oprzytomniała.
Kotlicki siedział obok niej, trzymał ją wpół i całował, chciała go odepchnąć od siebie, ale jej opadły ręce; chciała krzyknąć gwałtownie, ale zabrakło jej sił... senność obezprzytomniła ją znowu i rzuciła prawie w letarg.
Dorożka zatrzymała się, i ta raptowna cisza przebudziła ją.
Zobaczyła, że stoi na trotuarze, a Kotlicki dzwoni do bramy jakiegoś domu.
— Boże! Boże! — szeptała zdziwiona, nie mogąc pojąć gdzie jest.
Zrozumiała dopiero błyskawicznie wtedy, gdy Kotlicki przysunął się do niej i szepnął słodko:
— Chodźmy!
Wyrwała mu się z siłą niezmiernego strachu. Chciał ją ująć, ale tak go odepchnęła, że potoczył się na mur... a ona pobiegła prosto, ku rogatce mokotowskiej.
Biegła jak nieprzytomna, bo jej się zdawało, że ją goni, że już dobiega i chwyta... serce biło jej jak młotem, twarz paliła wstydem i przerażeniem.
— Boże! Boże! — szeptała, uciekając coraz prędzej.
Na ulicach były pustki; przestraszały ją odgłosy własnych kroków, dorożki spotykane na rogach ulic, cienie pod domami i ta kamienna, okropna cisza miasta uśpionego, w której zdawały się drgać jakieś akcenty