Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Komedyantka.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaciśniętego wydobywały się krótkie, przeciągłe sykania. Wpadła w paroksyzm histeryi: pochwyciła go za ramię, szczypała i trzęsła nim, nie wiedząc sama, co robi.
Topolski, zniecierpliwiony, uderzył ją i odepchnął od siebie gwałtownie.
Majkowska, prawie z rykiem, tak głos jej nie miał nic ludzkiego, przerywanym śmiechem i płaczem, z tragicznem załamaniem się, upadła przed nim na kolana.
— Moryś!... kochanku duszy mojej, przebacz!... Słońce moje!... ha! ha! ha! Psiakrew łajdaku! ty!... ty!... Najdroższy mój, przebacz mi!...
Przyczołgała mu się do nóg, pochwyciła go za ręce i zaczęła je z uniesieniem całować.
Topolski stał chmurny; żal mu jej było i wstyd własnego uniesienia, więc tylko gryzł papierosa i szeptał cicho:
— Wstań-że... nie graj komedyi... Chyba nie masz wstydu!... Zaraz się tutaj wszyscy zlecą...
Przybiegła matka Majkowskiej, stara, podobna do wiedźmy kobieta; usiłowała ją podnieść z ziemi.
— Mela! córuchno!
— Niech matka zabierze tę waryatkę; robi tylko skandale... — rzekł Topolski i wyszedł na ogródek.
— Córuchno!... a widzisz... mówiłam, prosiłam, nie bierz go... taki fatygant! Nie umie cię uszanować i jeszcze ci tylko zdrowie niszczy, a tamten... Masz, kochanie, Melciu! Wstań, dzieciąteczko, wstań!
— Idź matka do choroby! — zawołała Majkowska.
Odtrąciła starą, zerwała się z ziemi, wytarła sobie twarz i zaczęła szybko chodzić po scenie.